Dzisiaj: | 328 |
W tym miesiącu: | 2049 |
W tym roku: | 40961 |
Ogólnie: | 468012 |
Od dnia 21-09-2006
Kolejny (IX) odcinek wspomnień Haliny Ilinicz (pierwszy opublikowano w nr 20 „Buntu”) obywatelki radzieckiej, narodowości polskiej, zamieszkałej w Moskwie od 1929 r., aresztowanej przez NKWD w r. 1936 (ojca aresztowano nieco wcześniej, o czym Halina nie wiedziała) i skazanej na 8 lat „obozu pracy”, a bezprawnie więzionej 16 miesięcy dłużej.
Wspomnienia spisał red. Z.T. Wierzbicki podczas jej pobytu w Warszawie
Pewnego dnia nie wyprowadzają nas do pracy, lecz każą wychodzić z rzeczami i czwórkami udajemy się na dworzec. Po całym dniu czekania wracamy, bo nie „podali” wagonów. Masa ludzi, więźniów, czekała na placu przy dworcu. Ciągle nas liczyli, bo uciekło sporo więźniów, ale głównie kryminaliści. Ale dokąd uciekać, jak wszędzie wokół skały i jeziora?
Po paru dniach podstawili wagony, ale zajęli je WOHR i ich rodziny, komendant się wściekał, znowu przechwycili wagony. Na trzeci dzień wdrapujemy się do wagonów, otrzymując po kawałku chleba na osobę (ok. 30 dkg).
Był już koniec lata. Cała podróż trwała przeszło miesiąc, a ja cały czas chorowałam w wagonie: zęby, puchnięcie całego prawego boku. Szczęśliwie pociąg nie był bombardowany. Ale sama ewakuacja z Karelii w 1941 r. dokonywała się pod gradem bomb. Tam, na jakimś postoju słyszałyśmy polskie głosy na torach: „panowie, tu trzeba podnieść”. Mojej mamie wydało się, że może Polacy nas odbili... A to byli polscy więźniowie, sądząc po jezyku – ludzie inteligentni.
Z wagonów nie było możliwości ucieczki, bo z zewnątrz były założone sztangami. Po raz pierwszy otworzyli wagony po iluś tam dniach w Kargopolu. Przynieśli wodę, a wieśniaczki, które przy pociągu przypadkiem się znalazły, miały czarne jagody, a jakiś żołnierz ze straży wziął od jednej z nich koszyk z jagodami i dał do naszego wagonu. Co za deliecje w porównaniu z chlebem i słoną rybą, która była naszym przekleństwem! Co pewien czas wynoszono lub wyrzucano (na pustkowie) z wagonów trupy.
Po Kargopolu nabraliśmy już pewności, że wiozą nas na wschód. Już nie było słychać huku armat, ale transporty więźniów były atakowane przez niemieckie samoloty.
Po Kargopolu, bliżej Uralu, objęła konwój nowa straż i po raz pierwszy dali nam gorącą zupę z jakąś kaszą. Było to dla nas wielkie szczęście, tak że trochę odżyłam.
Podczas postoju nawiązałam rozmowę z jednym ze strażników (nie było ich wielu), który dodał mi dolewki do roznoszonej tym razem zupy. Powiedział mi, że nie wiadomo, dokąd jedziemy, bo żaden obóz nie chce nas przyjąć; już trzeci obóz odmawia. Staliśmy teraz długo, bo dowódca konwoju poszedł na pertraktacje do pobliskiego obozu. A w wagonie, kto tylko miał jakiś papier, pisał do swoich bliskich, dokąd nas wiozą i wyrzucał tę kartkę odpowiednio złożoną (oczywiście bez znaczka pocztowego) z adresem przez okno wagonu. Ja wyrzuciłam dwie, obie doszły do Jurka (jedna już z Kazachstanu)!
W Kazachstanie
Tam nas wysadzili po przeszło miesięcznej podróży. Było jeszcze ciepło i ponadto był to region południowy tak iż nawet odczuwałyśmy brak powietrza w wagonie. Prawie cały północny Kazachstan był jednym wielkim obozem. Jeden sąsiadował z drugim, co 20-50 km. Utworzono tzw. „oddzielenia”, które dzieliły się na wiele pojedynczych obozów.
A jak okiem sięgnąć jeden wielki step, bez drzew i krzaków. Nie mieliśmy kontaktów z ludnością tubylczą (Kazachami), tylko stykaliśmy się z więźniami.
Karabas to był „pieresyłnyj punkt”. Tu przychodziły wszystkie transporty i czekały na rozdział. Straszne baraki a jeszcze więcej ziemianek. Wszędzie straszny brud, pluskwy i wszy, Jezus Maria! Nie ma drewna, wszystko z gliny, a każda deseczka na wagę złota. Karnysz – sucha trawa – służyła jako materiał budowlany.
Prycze piętrowe, plecione z łozy okropnie twarde do spania; sienników nie było, kocy nie dawali (ani bielizny pościelowej). Każdy się okrywał tym, co miał.
Jedzenie, jeśli można to było tak nazywać, dawali raz dziennie: gorąca brudnawa zupa i chleb. A z wagonów po podróży wychodziły „żywe trupy”, tak iż strażnicy musieli pomagać z nich wyjść. Myślałem, że to nasz koniec, tak byłam osłabiona. Trochę przyszłam do siebie (będąc cały dzień na powietrzu, bo jeszcze nie przydzielali do pracy), moja choroba się jakoś skończyła, a było tu dużo słońca.
W Karabasie – trochę przyszliśmy do siebie. Po 10-12 dniach zaczął się jednak etap: trzeba było przejść pieszo, jakieś 200 km. Drobne rzeczy się niosło, większe rzeczy na wozie zaprzężonym w woły, nic nie zginęło. Ustawili nas w czwórki i po zwykłym ostrzeżeniu o strzelaniu bez uprzedzenia ruszamy w drogę – bez drogi, bo po bezdrożach, po stepie bez końca; wiatr, kurz i słońce. Każdy niósł swój chleb i rybę suszoną. Mama w Siegieży chorowała na nogi, upadła, strażnik podbiegł, ale gdy spojrzał na nią, to pozwolił siąść na wozie. Ponieważ takich słabych kobiet było więcej, więc zmieniały się na wozie.
Czyste prześcieradła
Żadnego jedzenia nie dawali w drodze, a przecież szłyśmy od świtu do późnej nocy. Potem w w bylejakich zabudowaniach nocleg, my w jakiejś szopce, dobrze nawet nie wiedząc, co to za budynek, bo było już ciemno, spałyśmy na ziemi; jak się obudziłyśmy, to zobaczyłyśmy że spałyśmy w... kurniku. I moje paryskie (od ojca otrzymane) paletko, które dotąd się jakoś uchowało, było całe poplamione kurzymi odchodami. A służyło mi kilka lat.
Następnego dnia, maszerując cały dzień, doszłyśmy do osiedla Dolinka: Głównego Zarządu Obozów Karagandzkich. Tu nas wreszcie nakarmili i rozdzielili, co było dla nas ciężkim przeżyciem! Dzielili według nazwisk, każda miała swój „formularz” z danymi i wyrok. Wywoływali i rozdzielali między „podobozy” (otdielenia), co odbywało się przy akompaniamencie ujadających wokół nas wilczurów konwojentów. Trafiłyśmy do Serepty, gdzie udało mi się u żony naczelnika naszego „punktu” wymienić jedwabną suknię na kawałek... słoniny. Dzięki niektórym ładnym rzeczom, które nam kilka razy dostarczył Jurek, uzyskiwałam produkty a nawet później paszport, o czym jeszcze opowiem.
Z Dolinki do Serepty szłyśmy oczywiście pieszo przez jeden dzień. Z Serepty, po jednym tu dniu pobytu, znowu nas podzielili, wysyłając mnie z mamą do Alep-Aułu, jakieś 20 km, również pieszo.
Po drodze spotkałyśmy wozy z burakami cukrowymi, powożone, to jest popychane przez więźniów. Zrzucali, zapewne specjalnie, trochę buraków na drogę, nasze kobiety się rzucały, by je podnieść. Z tego marszu utkwiło mi w pamięci takie zdarzenie: gdy zbliżaliśmy się do naszego „punktu”, zobaczyłam niedaleko od drogi kobietę rozwieszającą czyste prześcieradła. A więc są ludzie, – pomyślałam – którzy mają czyste prześcieradła!
ZTW: A jak w Kazachstanie wyglądała organizacja tamtejszych obozów?
Autorka: Każdy „podobóz” miał swoje „punkty” z lokalnymi naczelnikami, ubranymi w mundury NKWD. Naczelnik naszego obozu (podobnie było w innych) miał swój dom na uboczu, w pobliżu były też domy strażników, gdzie oni mieszkali ze swymi rodzinami.
W obozie była stołówka, obsługiwana przez więźniarki, gdzie się nie jadło, lecz pobierano jedzenie w „kotiełkie” (blaszane wiaderko z rączką z drutu). Miałyśmy z mamą tylko swoje łyżki, gdyż inne „przybory” do jedzenia (noże, widelce, łyżeczki) oraz nożyczki, przywiezione przez Jurka, zabrali nam w jednej z rewizji obozowych.
„Kantor”, część obozu, który był jedynym drewnianym budynkiem, bo inne były bądź z gliny, bądź po prostu ziemiankami. W budynku tym oprócz gabinetu naczelnika, do którego trzeba było mówić „grażdanin naczelnik” (wymagane przez regulamin obozowy) było jeszcze 5 izb, w tym w jednej był dział wychowawczo-kulturalny (KWCz – Kulturna Wospitalnaja Czast”). Kierował nim zwykle ktoś po wyroku lub nawet gdy odsiadywał jeszcze wyrok, jeśli pozyskał zaufanie naczelnika podobozu.
„Koptiorka”, to następna ważna część obozu: niewielki magazyn z przechowywanymi zapasami żywności, głównie chlebem. Jedna z więźniarek zajmowała się krojeniem chleba, mając całe ręce w pęcherzach, no bo żadnych maszynek do krojenia nie było.
W „Kantorze”, owym jedynym drewnianym budynku, oprócz gabinetu naczelnika, były inne, jak wspomniałam, izby. W gabinecie urzędował naczelnik nazwiskiem Matwiejczuk (Ukrainiec).
Kolejny odcinek wspomnień w nr 30