Dzisiaj: | 155 |
W tym miesiącu: | 472 |
W tym roku: | 44136 |
Ogólnie: | 471188 |
Od dnia 21-09-2006
Dnia 17 lutego 1979 roku odwiedził mnie p. Adam Michnik komunikując m.in. o tym, że w kwartalniku „Krytyka”, wydawanym „poza zasięgiem cenzury”, ma być umieszczona wypowiedź ks. Bonieckiego na temat „Być księdzem w Polsce”. Redakcja kwartalnika chciałaby podać na jego łamach wypowiedzi jeszcze wielu innych księży na ten temat bardzo przecież ważny a rzadko, a bodajże wcale, nie poruszany. Proszą i mnie o wypowiedź. Mogą poczekać 2-3 miesiące czy dłużej. Obiecałem zabrać się do tego. Ale przebiegłem myślą prawie sześćdziesiąt lat mego księżostwa – dojrzałem takie bogactwo materiału, że p. Michnikowi postanowiłem dać odpowiedź przerastającą łamy „Krytyki”, złoży się to chyba na cały duży tom książkowy – a nie na kilkanaście stron kwartalnika. Gdy skończę odpowiadać na zaległe listy – zabiorę się do tej pracy, dotyczącej tej jednej sprawy: co znaczyło „być księdzem w Polsce” od czasów mego dzieciństwa do dnia dzisiejszego w moim życiu.
ks. Jan Zieja
(Tekst ten nie został ukończony i nie był dotychczas publikowany - Redakcja)
Z pastwiska do seminarium duchownego
Z czasów pobytu na plebanii odrzywolskiej niewiele mi pozostało w pamięci. Nie pamiętam dokładnie wyglądu tymczasowego drewnianego kościółka, „szopy”, ani jego wnętrza, ani zakrystii, ani żadnych przeżyć, jakich tam doznawałem; nie zaproszono mnie do posługiwania przy Mszy św. Wystarczał do tego kościelny.
W styczniu 1906 roku zachorował w Ossem mój ojciec na zapalenie wyrostka robaczkowego. Chciano zawieźć go do szpitala w Radomiu na operację. Nie zgodził się. Sprowadzono ks. Aksamitowskiego. Pojechałem i ja z nimi pożegnać się z ojcem bliskim już śmierci. Ojciec bardzo cierpiał, jęczał z bólu; ale wyspowiadał się i przyjął Komunię św. Po czym, jeszcze w obecności księdza, zawołał mą matkę i powiedział: „Kostka, to już ucz tego Janka”. Rozpłakałem się i ucałowałem rękę Ojca (ojciec był temu przeciwny, by syn kształcił się na księdza – Red.). Wróciłem z księdzem na plebanię. Ojciec zmarł. Na jego pogrzeb matka sprzedała krowę.
Wkrótce za działalność patriotyczną został aresztowany ks. Aksamitowski, bo poprowadził pochód z Odrzywołu na cmentarz powstańców** w Ossem, i wywieziony na zesłanie, gdzieś do Rosji. Zaczął go zastępować jego brat ks. Konstanty Aksamitowski.
Z czasów odrzywolskich zostało mi w pamięci jeszcze jedno zdarzenie. Gdy biegłem po ogrodzie, coś stało mi się w nogę, zaczęła puchnąć w okolicy kostki. Trwało to dość długo, wezwano felczera. Był nim stary Żyd, bez jednej dłoni, dlatego nazywano go „Łapką”. Obejrzał nogę i przeciął spuchliznę. Wypłynęło dużo ropy. Ale za kilka dni spuchła druga strona nogi. Łapka nożykiem przeciął opuchliznę, wypłynęła ropa. Pomiędzy ścięgnem a kostką zrobiła się dziura i przez nią przeciągał Łapka gazę z chloroformem.
Rana się nie goiła, Łapka twierdził, że to dobrze, ale po kilku dniach chciał, żeby się rana zgoiła, ale ona nie chciała. Łapka był przerażony. Uradził z p. Marią Aksamitowską, żeby mnie odesłać do szpitala w Opocznie, tam oczyszczą ranę, a może utną stopę. Już ustalono dzień tego wyjazdu do szpitala. Ale tego samego dnia przyjechała z Ossego matka z bratem Staśkiem. Do szpitala? Za nic na świecie! Zabrali mnie nie do szpitala, ale do Ossego, a stamtąd – do Drzewicy, do prawdziwego doktora. Był to starszy pan. Obejrzał mnie na wszystkie strony. Przyjrzał się tej niegojącej się ranie i orzekł: „Ten chłopiec jest cały chory – cały jego organizm jest chory. Trzeba koniecznie wzmocnić cały organizm – a rana sama się zgoi”. Dał jakieś lekarstwo, kazał pić porter i brać ciepłe kąpiele z korzeni tataraku. Matka za czyjąś poradą okładała jednak tę ranę słodką śmietanką zmieszaną z zeskrobaną żółtawą korą brzozową.
Tak pielęgnowany przebyłem w naszej osskiej chałupie kilka tygodni i powróciłem zdrowiusieńki na plebanię odrzywolską. Ale nie byłem na niej długo. Ks. Konstanty Aksamitowski opuszczał plebanię odrzywolską, bo tam przyjdzie już nowy ksiądz, a mnie razem z Tadziem Aksamitowskim dobry ks. Konstanty postanowił wziąć do siebie, do Lelowa, w pow. włoszczowskim diecezji kieleckiej. I tam nas zaraz przewieziono koleją, a potem końmi ks. proboszcza.
W Lelowie zacząłem chodzić do szkoły gminnej. Przyjęto mnie do trzeciego oddziału, zwracano ogromną uwagę na naukę języka rosyjskiego, w czym zrobiłem szybko postępy, żem już pisał rosyjskie dyktanda bez błędów.
Zdaje mi się, że w Lelowie zacząłem już sługiwać do Mszy św. razem z innymi starszymi chłopcami. Ale nie towarzyszyło temu jakieś głębsze przeżycie.
Raz, gdy nadszedł okres wiosennego przygotowania do pierwszej Komunii św., proboszcz przyniósł do naszego pokoiku grubą książkę oprawną w czarne płótno – tytuł książki: O Sakramentach świętych – i kazał mi tę książkę czytać. Zabrałem się do tego, ale nie pamiętam, żebym coś z tego zrozumiał. Nadszedł termin pierwszej spowiedzi świętej. W przeddzień poszedłem do Antka, stangreta plebańskiego, i powiedziałem mu:
– Antek, powiedz mi, jak to się trzeba spowiadać.
Antek mi powiedział:
– Trzeba uklęknąć przy konfesjonale, zmówić spowiedź powszechną, a potem przeżegnać się i zacząć mówić grzechy, potem bić się w piersi i mówić: „Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu”. Zapamiętałem sobie to, a nazajutrz powiedział ks. proboszcz: „Do spowiedzi idź do Staromieścia”. Tam był kościół filialny, a przy nim ksiądz staruszek. Właśnie odchodził od ołtarza po skończonej mszy św. Poznał mnie i zapytał:
– A ty tu czego chcesz?
– Chcę się wyspowiadać.
– Dobrze, zaczekaj chwilkę.
Jak się spowiedź odbyła – nie pamiętam. Wiem tylko, że ksiądz był dobry, a ja skromnie płakałem. To było w sobotę. Nazajutrz w niedzielę była moja pierwsza Komunia św. Gospodyni księdza proboszcza gruba pani Helena przewiązała mi rękaw lewej ręki przy ramieniu białą wstążeczką i tak przystrojony „przyjąłem po raz pierwszy Pana Jezusa”. Żadnego głębszego przeżycia nie pamiętam. Może było, a może i nie było po takim „przygotowaniu”.
Razu jednego zostaliśmy obaj z Tadziem zaproszeni do piwnicy do pomagania księżej gospodyni w przelewaniu wina mszalnego z beczki do przygotowanych czystych butelek. Jak wiadomo przy tej czynności trzeba najpierw rurkę gumową zanurzyć w beczce, potem drugi koniec rurki włożyć do ust i ssąco pociągnąć wino, a gdy zacznie dopływać – dać mu ujście do butelek. Przy tym coś się tego wina spróbuje. Gdyśmy pracę przy ściąganiu wina skończyli i wyszli z piwnicy na górę do pokoju jadalnego – ksiądz proboszcz śmiejąc się kazał nam iść prosto wzdłuż desek podłogi, by sprawdzić, czyśmy się nie upili i czy nie będziemy się chwiać.
Wielokrotnie widzieliśmy z Tadziem, bratankiem ks. Konstantego, że w kancelarii i pokoju księdza bywa często na tacy wiele miedzianych grosiaków. Gdy nam się chciało cukierków z całą swobodą braliśmy coś z tych grosiaków i kupowaliśmy w sklepie cukierki. Ksiądz proboszcz jakoś to zauważył i powiedział nam: „Te grosiaki to nie są moje pieniądze – to pieniądze kościelne. To co wyście robili – to wielki grzech: świętokradztwo. Nie róbcie tego więcej. Gdy się wam zachce cukierków, to mi powiedzcie, a ja wam dam”. Bardzośmy się przejęli tymi naszymi ciężkimi grzechami. I już nigdy ten nasz grzech się nie powtórzył.
W końcu sierpnia 1907 roku odwieziono mnie z Lelowa do Warszawy. Zamieszkałem u p. Adeli Hoeck przy ul. Chłodnej 7 m 11. Zdałem egzamin do I klasy gimnazjum Chrzanowskiego przy ul. Smolnej 30. Wpis roczny wynosił 120 rubli. To nie na oską gospodarkę.
Dla życia religijnego zaszło w tym roku coś bardzo ważnego. Wracając ze szkoły zwróciłem uwagę na numer „Myśli Niepodległej” wystawiony w kiosku. Na pierwszej stronicy tego pisma podany był tekst Modlitwy Pańskiej. Z radością odczytałem, że mój „Ojcynas któryziest” – to „Ojcze nasz, któryś jest w niebie”. Jakie piękne te słowa! A ja ich do tej pory wcale nie czułem w moim „pocirzu” przekazanym mi przez matkę:
Ojcynas któryziest
w niebie - świncie
imie twoje
Przyńdź Królestwo twoje
Bundźwola twoja
jako w niebie taki na zimi.
Chleba nassego powsedniego
dej num dzisioj
I odpuźnum nassewiny
jakojśmy
odpuscumy
nasych winowajcum
I nie wódźnos
na pokusynie
ale nas zbow
ode złego amyn.
Drugiego odkrycia dokonałem też w wystawie tego kiosku gazetowego na piśmie „Rola”. Pod tym tytułem tygodnika puszczony był taki pasek tekstu: „Katolicyzm ma własność pionu; odchylenia nie znosi”. – Zapamiętałem to na całe życie. W ostatnich dopiero latach przewalczyłem to na: „Katolicyzm ma własność pełni; ciasnoty nie znosi”.
Tego pierwszego lata wakacyjnego – wspomnienie o moim starszym bracie Staśku. Są żniwa. Jedziemy „pod Dumasno” zbierać garście żyta i wiązać je w snopy i ładować na wóz. Wyjechaliśmy ze wsi i wjeżdżamy w straszny piach. Ja siedzę na wiązce powróseł, spuściwszy nogi między szczeblami drabiny i patrzę jak piasek sieje się z kół wozu. Nagle od wsi pędzi jakiś pański wolant, zaprzężony w parę koni. Omija nas pędem sypiąc piaskiem na lewo i prawo. W wolancie siedzi jakiś pan w słomkowym kapeluszu. Brat zdjął kaszkiet z głowy i ukłonił się temu panu.
– Czy ty go znasz? – zapytałem.
– Nie – odpowiada brat.
– To dlaczego się mu ukłoniłeś – zapytałem.
– Ja się nie jemu kłaniam, jego nauce – odpowiedział brat.
Zastanowiło to mnie. Jest na świecie coś tak czcigodnego – N A U K A. Czy ja się z tym spotkałem tam w Warszawie? W czterdzieści lat potem powie mi Artur Górski: „Gdy widzę chłopa polskiego, jak zdejmuje czapkę przed Kościołem, ogarnia mnie podziw i spokój”. Nauka i Kościół. Jest przed czym zdejmować czapkę. Chłop polski to czyni. Stąd ufność i spokój.
Klasę II przerobiłem na braniu korepetycji, przygotowując się do klasy III gimnazjum rządowego, bo to miało być dużo tańsze i można nawet być zwolnionym z wpisu. Egzamin zdałem, ale mnie nie przyjęto do gimnazjum. „Niet miest”, ale przyjęto syna pułkownika rosyjskiego, który nie zdał.
W życiu religijnym w tym roku zaszło tyle tylko, że zostałem wyrzucony z kościoła przy ul. Chłodnej, Było przed wieczorem. Zaszedłem ze starszym o rok kolegą do kościoła, by się wyspowiadać przed Wielkanocą. Ławki kościelne były wypełnione dziewczętami. Stanęliśmy obaj pod ścianą. Dzwon uderzył na Anioł Pański. Uklękneliśmy, aby się modlić. Między dziewczętami z jakiegoś powodu wybucha śmiech. Ksiądz wypadł z konfesjonału i szarpiąc nas za uszy – wygnał z kościoła. Jakbyśmy to my rozśmieszyli te dziewczyny. Uczucie krzywdy i wstydu. Nazajutrz byliśmy obaj u spowiedzi w katedrze na ul. Świętojańskiej.
Klasę III [rok szkolny 1909/1910 – Red.] przerobiłem, znów chodząc na korepetycje tym razem do studenta, który skończył właśnie Uniwersytet w Krakowie i zamieszkał u swej matki w Warszawie. Uradziliśmy z nim, że będzie mnie przygotowywał do klasy IV w którymś z polskich gimnazjów prywatnych. Byłem z tego bardzo zadowolony. (...)
W dwóch miejscach na ul. Elektoralnej i Świętokrzyskiej zauważyłem sklepy, w których na małej wystawie była wyłożona Ewangelia na sprzedaż, 3 kopiejki za sztukę. Nabyłem zaraz wszystkie cztery. I rozczytywałem się w nich, robiłem wyciągi w osobnym zeszycie. To był krok ważny na drodze do Boga. Ks. Jan Zieja CDN
Od Redakcji
1 marca br. minęła kolejna rocznica urodzin ks. Jana Ziei. Był jednym z najwybitniejszych i najbardziej oryginalnych duchownych ubiegłego wieku. Prof. Stefan Swieżawski tak charakteryzował jego sylwetkę w liście do Ojca świętego Jana Pawła II: „Jeden z filarów głębokiej odnowy Kościoła i świata opuścił nas (...). Myślę o ks. Janie Ziei, który tak wymownie urzeczywistniał ewangeliczny ideał kapłana zaślubionego ubóstwu i służbie. Ufam głęboko, że dzieło Ducha zwycięży i że ten duch ks. Ziei, św. Brata Alberta, Karola de Foucaulda, Matki Teresy, ks. Korniłowicza, ks. Alego Fedorowicza i tylu podobnych wyciśnie wreszcie swe piętno na wszystkich instytucjach i dziełach Kościoła widzialnego”. Redakcja „Buntu Młodych Duchem” przekonana, że w naszych trudnych czasach erozji wartości i autorytetów propagowanie duchowego przesłania Ojca Ziei jest bardzo pożądane nie tylko w polskim Kościele, ale może przede wszystkim w polski życiu społecznym, postanowiła rozpocząć cykl „Z archiwum księdza Ziei”, w którym będziemy publikować zarówno jego teksty (często zupełnie nieznane), jak i wspomnienia o nim. Poniżej przedstawiamy autobiografię, którą ks. Jan Zieja spisał w 1979 r.
Dalszy ciąg wspomnień w nr 31