Dzisiaj: | 60 |
W tym miesiącu: | 4317 |
W tym roku: | 23313 |
Ogólnie: | 497716 |
Od dnia 21-09-2006
Drugi odcinek autobiografii ks. Jana Ziei
Zdecydowałem na zdawanie do szkoły im. Zygmunta Wielopolskiego, utrzymywanej przez Koło szkolne im. św. Stanisława Kostki.1 Egzamin do kl. IV zdałem i zostałem do szkoły przyjęty (w roku 1910 – Red.). Był to ważny etap na mej drodze do święceń kapłańskich. Do klasy V, VI, VII i VIII przechodziłem z I nagrodą; nagrody: Mohl W pogoni za prawdą, potem 4 tomy Mickiewicza, 4 tomy Krasińskiego i Stanisława Szczepanowskiego Myśli o odrodzeniu narodowym. To szlak bardzo wyraźnie wytknięty. Ulubionymi poetami moimi w tym czasie była Konopnicka, Asnyk i od kl. VI – Norwid, z którym mnie zapoznał jeden z kolegów Staś Paciorkowski. Miałem też tomik Laskowskiego (ojca moich kolegów Jurka i Lolka). Wszedłem w ruch skautowy i samokształceniowy (Pet). Ale od kl. VI i VII najbardziej mnie pochłonęło pismo tygodniowe „Lud Polski”. Zobaczyłem je w kiosku, nabyłem i przyniosłem do klasy. Kierunek pisma tak nam się spodobał, żeśmy poszli do redaktora i co środę pomagaliśmy w wysyłce pisma pocztą. Pan Aleksandr Zawadzki2 stał się naszym przewodnikiem w myśleniu w służbie wsi polskiej. Drugim takim człowiekiem, był mi wtedy Stanisław Michalski. Muszę przyznać, że od księży mało do mnie dochodziło. Choć prefektów (katechetów) miałem dobrych: w I klasie ks. Szkopowski, w IV-VIII ks. Roman Archutowski (temu ostatniemu, bardzo zacnemu, nie podobał się ten numer „Ludu Polskiego”, który przyniosłem do klasy. Redaktor broszury pisał: „Bracia Chłopi”. – Wciąż bracia chłopi, to musi być niedobre pismo – tak to ocenił ks. Archutowski.)
W klasie VII otrzymałem od niego do przejrzenia Ideał Kapłana – ks. Królickiego. Rzecz dobra i bardzo piękna, ale mnie wtedy nie chwyciło. Za to ogromne wrażenie na mnie robiły broszury Szacha (...) i mickiewiczowskie Księgi narodu i pielgrzymstwa polskiego.
Gdy w roku 1915 nie dano mi prawa zdawać matury z kolegami (z powodu długiego pobytu na Litwie jako korepetytor Kazia Szwoynickiego i późnego przyjazdu do szkoły – koniec marca), zgłosiłem się do warszawskiego Seminarium duchownego (do ks. rektora Galla) z zapytaniem, czy mnie przyjmą do Seminarium. Odpowiedział, że tak, ale radził mi, bym się oczytał z filozofii, to na pewno mnie przyjmą. (...)
Po rozmowie z matką i księdzem proboszczem parafii drzewickiej postanowiłem w sierpniu 1915 r. zgłosić się do Seminarium duchownego w Sandomierzu, a nie w Warszawie. Bardzo się bałem egzaminu wstępnego. Ale okazał się czymś bardzo łatwym. Z polskiego trzeba było napisać jakieś wypracowanie na podany mi temat. Z łaciny – przetłumaczyć parę zdań na polski. Gdy oddałem kartkę z wykonanym zadaniem, otrzymałem do przetłumaczenia nowy tekst. A egzaminator mi powiedział: „Jak to przetłumaczysz dobrze, to będziesz przyjęty na kurs wyższy”. Oho – pomyślałem – to znaczy że już mnie przyjęto na kurs I, – teraz mam szansę dostać się na kurs II”. Zadane mi ćwiczenie odrobiłem w lot i oddałem kartkę. Egzaminator przeczytał i rzekł: „Dobrze, będziesz przyjęty na kurs III, tylko musisz być przeegzaminowany z filozofii”. Zawezwano księdza filozofa, by mnie przepytał. Zadał mi pytanie, jaka jest różnica między spostrzeżeniem a pojęciem. Nie pamiętam, jak mu to próbowałem wyjaśnić. Ale on: „Coś czytał z książki filozoficznej. A ja mu wyrecytowałem tych autorów poznanych w Bibliotece warszawskiej wiosną tego roku. – „No to my się nie dogadamy. Będzie pan przyjęty na III kurs, ale dam panu pewną książeczkę do przeczytania – koło Wielkanocy porozmawiamy ze sobą”. I dał mi do ręki gruby tom Gabryla (ks. Franciszek Gabryl 1866-1914, filozof i teolog, prekursor neotomizmu w Polsce, w latach 1907-1908 rektor UJ – Red.). Zostałem przyjęty na III kurs.
W Seminarium Duchownym
Na początku roku szkolnego były rekolekcje. Prowadził je ojciec Haduch, jezuita. W swych konferencjach o. Haduch mówił tak głęboko i pięknie o Bogu, że dopiero teraz poczułem, że mam prawdziwe powołanie do kapłańskiej służby Bogu. Nie tyle: lud, ojczyzna – ile Bóg, sam Bóg, w swoim majestacie i dobroci. Z profesorów najwięcej zawdzięczam księdzu Julianowi Młynarczykowi (prawo kanoniczne i teologia moralna), ks. Janowi Wyrzykowskiemu – (historia kościoła) i ks. Henrykowi Czernikowi (teologia dogmatyczna). Ks. Wyrzykowski porządkował bibliotekę seminaryjną. Wziął mnie do pomocy. Przez to stałem się wolny od uczestniczenia w ceremoniach uroczystych celebr w katedrze, co czwartek i co niedziela.
Do życia kapłańskiego bardzo dobrze przysposabiały słowa niektórych profesorów, szczególnie ks. Młynarczyka, dopowiadane z życia do tego, co było już w książkach. Z książek największy wpływ wywarły na mnie: Homina „Proboszcz z Ars” i Bouganda „Św. Wincenty a’ Paulo”. Ponieważ seminarium było nieczynne przez rok z powodów wojennych, postanowiono przerabiać przez rok dwa kursy: III i IV. Tak, że w Seminarium Sandomierskim byłem tylko trzy lata.
Koledzy przyjęli święcenia kapłańskie w roku 1918, ja miałem tylko subdiakonat i musiałem czekać na święcenia jeszcze cały rok. Ale jako subdiakon otrzymałem przydział jako wikariusz do Drzewicy, do pomocy ks. Stanisławowi Klimeckiemu. Mówiłem wszystkie kazania niedzielne i świąteczne.
Pierwsze kazanie wygłosiłem na odpuście na Rożku, w par. gielniowskiej w roku 1918. Stosując się do rad ks. Kosińskiego, profesora katechetyki, pisałem wszystkie kazania w całości. Teksty pisane brałem na ambonę – ale nie korzystałem z nich i tak powoli nabierałem odwagi, że zaczęło mi wystarczać skreślenie kilku punktów planu przemówienia – reszta dochodziła z żywego kontaktu ze słuchaczami.
Święcenia kapłańskie
W czasie oczekiwania na pełnoletniość do przyjęcia święceń kapłańskich (za dyspensą papieską lat 22, trzy miesiące), spędziłem kilka miesięcy na dworze Godyckich-Ćwirko w Oblassach powiat Janowice, przygotowując do I komunii świętej syna p. Krystyny Faszczowej – Felusia.
Potem 29 czerwca 1919 r. przyjąłem diakonat w kościele parafialnym w Ostrowcu, a 5 lipca 1919 r. – kapłaństwo z rąk biskupa Mariana Ryxa w jego prywatnej kaplicy biskupiej w Sandomierzu. Mszę prymicyjną odprawiłem w najbliższą niedzielę w Drzewicy, w tamtejszym kościele parafialnym.
Ksiądz Klimecki urządził też przyjęcie prymicyjne dla mojej rodziny i gości.
Z tego czasu – tylko jedno przykre wspomnienie. Była w Ossem, w rodzinnej mojej wsi, podworska kapliczka murowana, maluśka wśród kilku starych drzew morwowych. Mój ojciec chrzestny, Paweł Kmieciak, kowal, chciał tę kapliczkę odnowić, żebym w niej odprawił swą pierwszą Mszę św. Ksiądz biskup Ryx nie zgodził się na to motywując swą odmowę tym, że do odnowionej kaplicy mógłby się wprowadzić jakiś sekciarz. W jakieś dopiero 50 lat później ludzie odnowili tę kapliczkę, powiększyli i w niej co niedziela odprawiała się Msza święta pod przewodnictwem księży z Odrzywołu lub ze Studzianny.
Pod koniec lipca 1919 r. otrzymałem z Kurii sandomierskiej wezwanie, bym się stawił u ks biskupa Mariana Ryxa, który przebywał na odpoczynku u państwa Łempickich pod Kielcami (zdaje się Łopuszna). Dojechałem pociągiem do Kielc, a z Kielc – pieszo do tego dworu, który gościł biskupa. Przybyłem na porę podwieczorkową. Mnie poczęstowano sutym obiadem. Nie pamiętam, co mi takiego powiedział biskup, ale wracać miałem do Drzewicy. Znów ten pieszy marsz odbywany nocą do Kielc. Leciałem lekko jak ptak. Koło 3 w nocy byłem na stacji kolejowej. Właściciel majątku bardzo się tłumaczył przed biskupem, że nie może mi dać konia na tą drogę do Kielc – bo była to pełnia żniw, konie spracowane. Wcalem się temu nie dziwił. Leciałem ptakiem w chłodzie wieczoru i nocy.
W Drzewicy zastałem wkrótce papier z Kurii, że już jako kapłan zostałem mianowany wikariuszem parafii Drzewica. Ks. Młynarczyk, kanclerz Kurii, załączył dowcipne zarządzenie „by ksiądz proboszcz dawał mi dwa razy tyle jedzenia, co się wikariuszowi należy, ale za to – by wziąć o połowę mniejszą należność pieniężną”. – Od ks. Kasprzyckiego jednego z profesorów, dowiedziałem się, że był projekt wysłania mnie na studia za granicę, ale postanowiono, bym się raczej odżywił i nabrał sił przy boku ks. Klimeckiego, bo „lepszy osioł przy żłobie niż filozof w grobie” (w seminarium chorowałem na zapalenie płuc: przez pięć tygodni leżałem w szpitalu sandomierskim).
U ks. Klimeckiego było mi bardzo dobrze. Zwolnił mnie od załatwiania spraw pieniężnych z okazji posług religijnych, a przyzwyczaił do przestrzegania kapłańskiego porządku dnia. Wczesne wstawanie – modlitwa poranna i rozmyślanie wspólne; brewiarz, czytanie duchowne było też wspólne. Podczas wspólnych wyjazdów w sąsiedztwo – zawsze różaniec mówiony wspólnie i wiele modlitw, których ksiądz Klimecki umiał na pamięć bardzo dużo. Między nimi była też i ta: „Już teraz, o Boże, przyjmuję z ręki Twojej każdy rodzaj śmierci, jeśli na mnie zesłać raczysz” (zginie 8 września 1939 r. wywleczony z plebanii na cmentarz i tam zastrzelony przez Niemców).
Jesienią 1918 r. otrzymuje pismo z Kurii sandomierskiej każą mi jechać na studia na Wydziale Teologicznym otworzonego Uniwersytetu Warszawskiego. Mam swobodę wybrać kierunek studiów. Wybrałem sekcję dogmatyczno-biblijną. (...)
Wśród młodzieży akademickiej tworzą się różne związki i stowarzyszenia. Powstał też związek młodzieży ludowej. Wybrano mnie na sekretarza tego związku. Zostałem też przewodniczącym Koła Teologów UW. CDN