Facebook
Bunt Młodych Duchem
Książki polecane:
Licznik odwiedzin:
Dzisiaj: 21
W tym miesiącu: 1576
W tym roku: 32618
Ogólnie: 459669

Od dnia 21-09-2006

Bunt Młodych Duchem

Kazimierz Orłoś - Osoby, które wywarły wpływ na moje życie

Autor: admin
16-04-2013

Sądzę, że największy wpływ wywarli na mnie Rodzice. Na pewno od obojga przejąłem dość spokojny sposób bycia. Nigdy nie zetknąłem się w domu z agresją, zdenerwowaniem – oboje byli ludźmi bardzo opanowanymi, a przecież często spotyka się osoby, które żywiołowo wyrażają swoje emocje. Także w życiu rodzinnym. Tego nie było w moim domu.
Ojciec imponował mi swoją postawą życiową, jako człowiek, który ogromnie angażował się w pracę – był naukowcem, jednym z założycieli Instytutu Badawczego Leśnictwa; z wykształcenia był leśnikiem, na przełomie lat 20-tych i 30-tych skończył Wydział Leśny na SGGW. Potem związał się z Instytutem Badawczym Leśnictwa, został specjalistą od chorób lasów i od grzybów. Wielką wagę przywiązywał do pracy naukowej, trochę mi opowiadał, choć niezbyt chętnie, o swoich osiągnięciach. Był człowiekiem skromnym. I na pewno odważnym. W czasie wojny Niemcy wymagali, żeby wszyscy oficerowie rezerwy ujawnili się – byli wtedy wywożeni do oflagów. Ojciec tego nie zrobił i właściwie przez całą okupację musiał się ukrywać. Na dwa lata wyjechaliśmy z Warszawy. Dzięki pomocy krewnych ojciec znalazł posadę w lasach ordynacji Potockiego, w Dąbrówkach pod Łańcutem. Tam rodzice przeżyli ogromny dramat: zmarł mój młodszy brat, jako 3-letnie dziecko – trochę pamiętam tamten okres.

Potem wróciliśmy do Warszawy. Mieszkanie rodziców było nie do zamieszkania. Opiekowała się nim kuzynka ze swoim mężem, oboje młodzi ludzie – jej mąż był w oddziale „Kedywu” na Ochocie. W domu organizowano zebrania konspiracyjne, w ścianach były zrobione skrytki na broń. Nie mogliśmy tam zamieszkać, więc się tułaliśmy. Pod koniec 1943 roku, aż do powstania, ojciec był w komórce AK, która oddawała do dyspozycji organizacji mieszkania konspiracyjne. W czasie powstania był w batalionie „Zaręba-Piorun” w śródmieściu. Nie brał bezpośredniego udziału w walkach – był już człowiekiem starszym – oboje rodzice byli z pokolenia urodzonych na przełomie XIX i XX w. Jako oficer łącznikowy m. in. szkicował miejsca, gdzie powinny stanąć barykady. Do końca był w batalionie „Zaręba”, który walczył w rejonie ulic Hoża, Poznańska, Wilcza. Po upadku powstania uciekł z transportu niemieckiego i przyszedł do Rawy Mazowieckiej, gdzie myśmy z mamą trafili z Ochoty.
Mieszkaliśmy wtedy na Filtrowej, u krewnych, skąd w pierwszych dniach sierpnia zostaliśmy wyprowadzeni do obozu przejściowego na Zieleniaku przy Grójeckiej. Przez Własowców, jak o nich mówiono, ale to była brygada Kamińskiego, pomocnicza formacja niemiecka złożona z kryminalistów. Jak przez mgłę pamiętam tamte dni powstania. W Rawie Mazowieckiej Ojciec przez jakiś czas był zaangażowany w konspiracyjne nauczanie. Potem byliśmy w Łodzi a w roku 1946 wróciliśmy do Warszawy. Ojciec – do swojej pracy w Instytucie.
Mama reprezentowała w naszym domu stronę intelektualną. To były rozmowy z nią na temat literatury, historii, polityki, sytuacji Polski powojennej. Także rozmowy o jej braciach – Stanisławie i Józefie Mackiewiczach. Mam wrażenie, że patriotyzm – ten w dobrym znaczeniu – jaki może być przekazany dzieciom przez rodziców, zawdzięczam mojej matce.
To mogę powiedzieć o swoich rodzicach.

DuŻo zawdzięczam takŻe nauczycielom, zwłaszcza gimnazjalnym. W roku 1949 trafiłem do warszawskiego gimnazjum imienia Tadeusza Reytana, jeszcze z tą tradycją przedwojenną i nauczycielami, którzy tam uczyli przed wojną. To było męskie gimnazjum – sami chłopcy. Jeszcze wtedy dyrektorem był prof. Ostrowski, łacinnik. Pamiętam np. takie wydarzenie: kilka ósmych klas wywołano z lekcji na podwórze szkolne – ok. 100-120 chłopców. Tam prof. Ostrowski do nas przemówił: „Stała się rzecz straszna, niesłychana: wasz kolega przeszedł przez mur do sąsiedniej posesji i kradł owoce! Kradzież jest karygodnym postępkiem. Człowiek cywilizowany, uczciwy, nie może się tak zachowywać!”. Myślę, że wszystkim nam, a mieliśmy wtedy po 13, 14- lat, to wydarzenie utkwiło na całe życie w pamięci. Więc to byli tacy ludzie, nasi nauczyciele. Wychowawczynią naszej klasy była Pani Sztaudyngierowa, polonistka. Pamiętam, jak ona lawirowała trochę z programem, żeby nas uchronić przed stalinowskimi zwyczajami i socrealizmem w literaturze. Kładła nacisk na historię literatury polskiej: Kochanowski, Rey, romantyzm. Trochę czytaliśmy też literatury współczesnej, tych „produkcyjniaków”, ale to nas raczej śmieszyło.

Przez dwa lata po maturze nie mogłem dostać się ani na Politechnikę ani na Uniwersytet, dlatego, że nie należałem do ZMP. W naszej klasie, o ile pamiętam, kilku chłopców też nie należało. Mam wrażenie, że ta sprawa była pozostawiona decyzji rodziców. Wszyscy się wtedy orientowali, że jeśli chce się zdawać na studia (ja maturę zdawałem w 1953 r.), to trzeba należeć do ZMP. Więc dopiero po dwóch latach, po śmierci Stalina, w czasie tej pierwszej odwilży, dostałem się na Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Październik’56, ten wielki okres nadziei, że coś się zmieni w kraju naprawdę, powszechną wtedy wiarę w Gomułkę – to wszystko przeżywałem w czasie studiów. Byłem na słynnych wiecach na Politechnice, pamiętam tamtą atmosferę.
W 1959 r. kończyłem studia i pisałem pracę magisterską u prof. Pawła Horoszowskiego z kryminalistyki na temat: „Metoda badań świadków na podstawie niektórych eksperymentalnych metod psychologicznych”. Także na studiach miałem znakomitych profesorów: oprócz Horoszowskiego, którego potem, w 1968 roku, doprowadzono do tego, że emigrował z Polski, także prof. Stanisława Batawię z psychiatrii sądowej. Ci dwaj profesorowie i dyskusje z nimi na seminariach, jakiś ślad zostawiły w moim życiu.
Z okresu studiów pamiętam, jak wybrałem się do redakcji „Twórczości” ze swoimi pierwszymi opowiadaniami. Zaniosłem je Jarosławowi Iwaszkiewiczowi do oceny. Akurat na niego trafiłem w redakcji. Spytał od razu, kim była dla mnie Bogumiła Orłosiowa. A to była moja babcia – matka ojca. Rodzina ojca pochodziła z Podola na Ukrainie – tam ojciec urodził się i tam kończył gimnazjum w Humaniu. Moja babcia miała ciotkę Sabinę Iwaszkiewiczową z Oratowa, gdzie jej mąż, Ferdynand Iwaszkiewicz, miał majątek. Jarosław, jako mały chłopiec, jeździł tam i spotykał moją babkę, która wtedy była już mężatką. Bardzo miło wspominam tę pierwszą wizytę w redakcji „Twórczości”. Potem oni wydrukowali opowiadanie „Dziewczyna z łódki” – i to był mój debiut literacki.
Ale pierwszym pisarzem, z którym rozmawiałem o pisaniu, był Igor Newerly. Wysłałem do niego wcześniejsze swoje opowiadania do oceny, wiedząc, że opiekuje się Kołem Młodych przy Związku Literatów. Otrzymałem kartkę z propozycją spotkania. To było jeszcze przed rozpoczęciem studiów, w 1955 roku. Spotkaliśmy się w kawiarni Związku Literatów. Byłem bardzo młodym człowiekiem, ogromnie przejętym spotkaniem. Newerly pozytywnie ocenił te moje próby literackie; udzielił też kilku rad. Pamiętam, jak mówił, że prozaik, który pragnie pisać o rzeczywistości a nie ucieka w fantastykę czy w historię, powinien najpierw poznać życie, różne miejsca, różnych ludzi. Odradzał pośpiech przy pisaniu.
Tych dwóch pisarzy – Jarosław Iwaszkiewicz i Igor Newerly – których poznałem w latach, kiedy dopiero zaczynałem pisać, na pewno miało pozytywny wpływ na moje życie, przede wszystkim, jako człowieka piszącego.
Po studiach wyjechałem z Warszawy do Turoszowa – chciałem uniknąć uwięzienia w mieście, poznać inne środowiska, jak radził Newerly, inne miejsca, innych ludzi.
Na pewno w moim życiu duże znaczenie miał kontakt z wujem Stanisławem Catem Mackiewiczem, który wrócił do Polski w 1956 r. Pamiętam moment jego powrotu – byłem wtedy z Mamą – jego siostrą, na lotnisku. Pamiętam, jak wysiadał z samolotu: starszy pan, w szarym płaszczu, w kapeluszu, z maszyną do pisania w ręku. Wuj Stanisław szalenie mi imponował. Czasem odwiedzałem go na ulicy Jezuickiej, na Starym Mieście – graliśmy w szachy. On również fotografował, na Jezuickiej miał małą ciemnię fotograficzną – sam wywoływał fotografie. Mamy kilka bardzo pięknych zdjęć, zrobionych przez niego mojej żonie. Kiedyś, gdy przyszedłem, spotkałem w drzwiach, wychodzącego wysokiego nobliwego pana, którego wuj tytułował „książę”. To był Janusz Radziwiłł. Dla mnie zetknięcie z innym światem – właśnie przyjechałem z Turoszowa, z wielkiej budowy „socjalistycznej”.

Muszę też wspomnieć o ludziach, którzy odegrali istotną rolę w moim życiu – tych poza granicami Polski. Taką postacią był na pewno Jerzy Giedroyc. Tutaj zaczyna się historia „Cudownej meliny”, książki, której nie mogłem wydać w Polsce i którą wydał Giedroyc w swoim Instytucie Literackim, we Francji. To był okres w moim życiu przełomowy.
„Cudowną melinę” napisałem po kilkuletniej pracy na budowie zapory wodnej w Solinie – pracowałem tam jako radca prawny, od 1963 roku do 69. Mogę powiedzieć, że tam, w Solinie, zebrałem materiały do swojej pierwszej powieści. Bieszczady, Lesko, Sanok – stanowią pejzaż, tło „Meliny”. Zobaczyłem przepaść, jaka była między tym, co głosiła propaganda, a rzeczywistym życiem polskiej prowincji.
Kiedy wróciliśmy do Warszawy, trafiłem do Redakcji Słuchowisk Polskiego Radia na Myśliwieckiej. Zmieniłem profesję, zacząłem pisać słuchowiska. Szefem Studia Współczesnego był wtedy Włodzimierz Odojewski. To było dla mnie bardzo ciekawe, ale zupełnie inne środowisko – inni ludzie, inne rozmowy. Pisarze, dziennikarze. Na pierwsze przesłuchania nagranych słuchowisk przychodziło wielu wybitnych aktorów – pamiętam Jana Świderskiego, Jacka Woszczerowicza, Aleksandrę Śląską. Wtedy, w latach siedemdziesiątych, dla Teatru Polskiego Radia pracowało wielu doskonałych reżyserów: Edward Płaczek, Zdzisław Kopalko, Juliusz Owidzki. Ten okres nazywany jest „złotym okresem słuchowisk Polskiego Radia”.
Miałem wtedy także pół etatu w redakcji „Literatury”, którą redagował Gustaw Gottesman, znakomity redaktor, który to pismo prowadził mimo ciągłych starć z cenzurą. Redaktorem naczelnym był Jerzy Putrament, ale raczej tylko reprezentował tygodnik na zewnątrz. Pracowałem tam zaledwie parę miesięcy, w dziale reportażu – jeździłem po Polsce i zbierałem materiały.
Pamiętam, że brałem w tym czasie bezpłatne urlopy i pisałem „Cudowną melinę”. To były lata 1971-72. Miałem umowę z „Czytelnikiem”, ale kiedy złożyłem maszynopis, w Wydawnictwie, zaczęły się kłopoty. Negatywnym bohaterem mojej książki był sekretarz Komitetu Powiatowego Partii w mieście bieszczadzkim. Liczyłem, że mogę pisać prawdę, bo opisuję czasy Gomułki, a był już okres Gierka – w prasie ukazywały się reportaże z małych miast, w których opisywano podobne historie – bezprawie, nepotyzm, korupcję itd.. Tymczasem okazało się, że ze względu na negatywnego sekretarza, bariera cenzury jest nie do pokonania.

W „Czytelniku” się przestraszyli. Dostałem pismo, prosili o złagodzenie. Opinie były o książce dobre, ale był strach przed polityczną wymową. W tym czasie dostałem nagrodę Fundacji Kościelskich w Genewie za tom opowiadań „Ciemne drzewa” – ostatni z trzech niewielkich zbiorów moich opowiadań, wydanych oficjalnie w PRL. Jeszcze bez kłopotów z cenzurą – opisywałem raczej sprawy obyczajowe, społecznej znieczulicy, życie prostych ludzi na prowincji. To był także czarny obraz rzeczywistości, ale nie było tam uogólnienia, próby syntezy, tego, co cenzorzy dopatrzyli się w mojej powieści.
Po niepowodzeniach z „Czytelnikiem” i różnych rozmowach tutaj, postanowiłem przewieźć książkę na Zachód, korzystając z zaproszenia do Szwajcarii po odbiór nagrody Kościelskich. Przed wyjazdem na lotnisko, schowałem maszynopis na dno walizki. Zrobili mi rewizję osobistą, ale do walizki nie zajrzeli. W Genewie zostawiłem maszynopis u profesora Zygmunta Kallenbacha, przewodniczącego Kapituły Nagrody, z prośbą, aby wysłał do Maisons Laffitte, kiedy przyślę kartkę z pozdrowieniami.
Z Genewy pojechałem do Paryża – chciałem odwiedzić Instytut Literacki, porozmawiać o ewentualnym wydaniu „Meliny”. Na peronie kolejki w Maisons Laffitte czekał na mnie Zygmunt Hertz. Mam go w oczach – szalenie sympatyczny człowiek. Potem było spotkanie z Jerzym Giedroycem i Herlingiem-Grudzińskim. Pamiętam atmosferę tej pierwszej rozmowy. Oni mnie początkowo potraktowali trochę nieufnie: mało znany autor z kraju, niby siostrzeniec Mackiewiczów, ale właściwie nie wiadomo, czy naprawdę chce książkę wydać. Pamiętam, że przez chwilę byłem w ogniu pytań. Ale mnie to nie dotknęło, rozumiałem, że muszą być ostrożni. Dla mnie ta rozmowa, na werandzie domu w Maisons Laffitte, była niezwykła. Było tam coś z atmosfery dawnej Polski, tej niepodległej – tak sobie mogłem to wyobrażać. Polski, której nie ma w kraju, ale jest tutaj – jako mała wyspa.
Jerzego Giedroyca zapamiętałem z tej pierwszej rozmowy, jako człowieka wyjątkowego. Zdawałem sobie sprawę, że kontakt z takimi ludźmi, jak on, jest wyjątkowy. Byłem pełen uznania dla jego postawy, dla jego pracy dla kraju. Linia „Kultury” była mi bliska.
Decyzja o wydaniu „Meliny” w Instytucie Literackim zaważyła na moim życiu: przez kilkanaście następnych lat znalazłem się na cenzurowanym w PRL – obowiązywał zapis cenzury na moje nazwisko. Właściwie do roku 1989 nie mogłem w kraju niczego opublikować. Ale pozwolono mi wrócić do zawodu prawnika – przez kilka lat pracowałem jako referent prawny na budowie tzw. „Gierkówki” – drogi szybkiego ruchu Warszawa – Katowice.
Drugi raz widziałem Jerzego Giedroyca pod koniec 1988 roku. W Polsce były oznaki odwilży – dostałem paszport, byłem w Londynie, potem w Paryżu. Redaktor chodził już z pewnym trudem. Widziałem różnicę między 1972 rokiem a 88. Ale jednocześnie był żywo zainteresowany tym, co się dzieje w kraju i o tym rozmawialiśmy wtedy.
Jerzy Giedroyc bardzo zaważył na moim życiu, na całej mojej drodze życiowej. Oczywiście w sensie pozytywnym. Ogromnie sobie cenię związek z „Kulturą”.

Spośród postaci emigracyjnych chciałbym wspomnieć na koniec młodszego brata mojej matki – Józefa Mackiewicza, czyli wuja Józia, jak się u nas mówiło. Właściwie rozmawiałem z nim dłużej tylko raz w życiu, będąc właśnie w 1972 roku – najpierw w Szwajcarii, potem we Francji a na koniec w Monachium.
W roku 1945 wuj trafił do Włoch, do II Korpusu, uciekając przed armią sowiecką przez Warszawę, Kraków i Wiedeń. Tam, na zlecenie Biura Studiów i Dokumentacji II Korpusu, napisał „Zbrodnię katyńską w świetle dokumentów” – pierwszą udokumentowaną książkę o zbrodni Stalina i NKWD. Była wydawana wielokrotnie, ale bez podania nazwiska autora ze względów bezpieczeństwa. Józef Mackiewicz był świadkiem – widział odkryte groby katyńskie. Pojechał z komisją, którą Niemcy tam zawieźli, ale pojechał w porozumieniu z komendą Okręgu Wileńskiego AK. Udzielił także wywiadu (również za zgodą AK) w „Gońcu Codziennym”, piśmie wydawanym przez Niemców w Wilnie. W Warszawie złożył sprawozdanie władzom podziemnym.
Myślę, że przez całe swoje późniejsze życie czuł się zobowiązany, aby głosić prawdę o Katyniu, ciągle przypominać. Jego rozproszone artykuły, to co ukazało się za granicą, także wydana po angielsku książka „Mordercy z lasu katyńskiego” w polskim przekładzie, znalazło się w wydanym już w wolnej Polsce tomie „Katyń, zbrodnia bez sądu i kary”. Pod egidą Fundacji Katyńskiej i z „copyright” córki – Haliny Mackiewicz. Zebrał te materiały i opracował prof. Jacek Trznadel.
Szalenie mi imponowało, że Józef Mackiewicz nigdy nie szedł na żadne kompromisy, że jest zwolennikiem mówienia całej prawdy, nie ukrywania niczego – prawdy często niewygodnej dla różnych środowisk. Był znienawidzony przez komunistów, ale także przez środowiska lewicowe w Polsce, przez kombatanckie – za krytykę polityki rządu londyńskiego, katolickie – za krytykę polityki wschodniej Watykanu, i w końcu niechętnie oceniany lub przemilczany, przez opiniotwórcze środowiska literackie w kraju. Zapewne jego osobiste bezpieczeństwo było stale zagrożone ze względu na obecność w Katyniu. Z wielkim podziwem i uznaniem patrzyłem na drogę życiową, na postawę tego człowieka, mojego krewnego. Na pewno był jednym z ludzi, którzy mieli pozytywny wpływ na moje życie.

(Wysłuchała Dorota Giebułtowicz
28 czerwca 2012 r.)


Kazimierz ORŁOŚ, ur. w 1935 r., prozaik, scenarzysta, autor słuchowisk radiowych. Po ukazaniu się jego książki „Cudowna melina” w 1973 r. w Instytucie Literackim w Paryżu został zwolniony z pracy i objęty tzw. podmiotowym zapisem cenzury, co w praktyce oznaczało całkowity zakaz druku zarówno jego własnych tekstów, jak i wypowiedzi o twórcy. Współredagował niezależne pismo „Zapis”. Jego najnowsza powieść „Dom pod Lutnią” ukazała się w 2012 r.