Facebook
Bunt Młodych Duchem
Książki polecane:
Licznik odwiedzin:
Dzisiaj: 172
W tym miesiącu: 1893
W tym roku: 40805
Ogólnie: 467856

Od dnia 21-09-2006

Bunt Młodych Duchem

Anna Minkowska – Zmiany w mentalności i postawach Polaków i Niemców po II wojnie

Autor: admin
03-05-2013

Wspomnienia ze współpracy z ks. Janem Zieją, cz. II
Kartka z historii pierwszego Uniwersytetu Ludowego na Ziemiach Odzyskanych. Autorka ukończyła studia historyczne, przed wojną pracowała jako nauczycielka w Warszawie, była także redaktorką „Verbum”. Wspomnienia zaczęła spisywać w lutym 1950 roku. Obejmują one lata 1946–1949.
Krajobraz Wytowna, które za niemieckich czasów nosiło nazwę Wutenhagen, był surowy, głównie na skutek obramowania przez gęste, w tej stronie mieszane lasy. Ostrości dodawał też prawie stały „wiatr od morza”. Wrażenie, które uderzało, była przede wszystkim rozległość terenu. Przestrzenie, przestrzenie, wolne przestrzenie. Naprawdę „dziki zachód”, mało ludzi, wiele miejsca. Po stłoczeniu ludzkim w okolicach Warszawy i Krakowa oddychało się tu pełną piersią. Do kolei – powiatowego miasteczka, skąd szła kolej do Słupska, szło się doskonałą szosą z Wytowna 9 km. Kiedyś szłam przez tę drogę i spotkałam na niej 2 ludzi oraz jedną klekocącą furę. Z rzadka przy drodze nieufnie spoglądali na mnie Niemcy pasący bydło u nowych właścicieli Polaków. Pomorze Zachodnie było za niemieckich czasów w ogóle słabo zaludnione. Niemcy nie osiedlali się tutaj zbyt chętnie. Na dużych przestrzeniach prowadzili przeważnie hodowlę krów i produkcję nabiału; hodowlę domowego ptactwa (słynne pomorskie gęsi). Pola zajęte były przeważnie przez bardzo piękne barwne łąki oraz kartofliska. Ze zbóż było trochę żyta – bardzo marnego i niewiele jęczmienia oraz owsa.
W samym Wytownie i okolicy posiadał niegdyś ogromne tereny graf von Cycewitz, junker pruski, którego nazwisko zdawało się wskazywać na słowiańskie pochodzenie. Na przeciwko kościoła w Wytownie mieścił się jego pałac w zapuszczonym parku za murem i bramą. Drzewa w otaczającym parku były wycięte – niczym grobowce zalegały pieńki, a pałac był zupełnie zrujnowany – bez szyb, drzwi, framug okien, pełen rozwalonych kominków i pieców, zarosły pajęczyną, brudem i ludzkimi odchodami, wśród których walały się fotografie i portrety przodków byłego właściciela. Nikt o ten dom nie dbał – zostawiony był na pastwę ludzi oraz przechodzących wojsk.
Ludność Wytowna, jak już wyżej zaznaczyłam, była z całej Polski. Było kilka rodzin z Makowskiego i Korzeckiego, trochę tak zwanych „zza Buga” to jest terenów wschodnich, które od Polski odpadły. Wśród ludności część była ze wsi – byli to chłopi zniszczeni przez wojnę, przez Niemców, szukający tu „złotego” runa, częściowo byli tu ludzie też pochodzenia miejskiego – „niespokojnego ducha”, przerzucający się z zawodu do zawodu, natury awanturnicze, szukające łatwych dochodów, nowości w życiu, wrażeń. Wprawdzie używano dla tej ludności określenia „pionier”, ale tylko nieliczna część właściwie do tak zwanej „pionierki” się nadawała. Ci, którzy przybyli „zza Buga” przeważnie uważali, że przyszli tu na jakiś czas, aż się coś zmieni i wrócą do siebie. Nikt oczywiście nie rozumiał, jakie są polskie prawa do tych terenów. Starsi, którzy mieli za dawnych czasów skończoną szkołę powszechną, zdążyli już kurs historii zapomnieć; trzeba przyznać też, że sprawą praw Polski do Pomorza w okresie przedwojennym mało się zajmowano i nie tylko dla ludzi o poziomie szkoły powszechnej ten problem był martwy albo obcy. Młodzież w wieku lat od 15 do 20, która przebyła okupację – albo była zupełnie bez elementarnego wykształcenia, albo zdążyła już wszystko zapomnieć, albo zdziczała w pracach dla Niemców i nie rozumiała w ogóle słowa „prawo”.
Ludność tę przywiózł głównie P. U. R. (Polski Urząd Repatriacyjny). Z Polski centralnej niejeden „ciekawski”, który przybył tu za szabrem, pozostał i sprowadził rodzinę. Sołtys i P. U. R. przydzielali przybyłym mieszkania i zabudowania oraz dobytek po Niemcach, którzy jeszcze z cofającą się armią opuścili swoje siedziby. Ogromne ilości bydła były zabrane przez wojsko, tak że dawał się ogólnie we znaki brak koni, krów i wołów. Część zatem domostw była opuszczona, w wielu jednak domach zostali Niemcy. Wprawdzie od początku było wiadomo, że mają z czasem być stąd wysiedleni, ale nie wszyscy z nich w to wierzyli, licząc na jakiś szczęśliwy „wypadek”, który sprowadzi zmianę sytuacji i da im możność pozostania. Inni, trzeba przyznać nieliczni, gotowi byli na wszystko, na zmianę obywatelstwa, odszukanie polskich prababek za cenę tylko pozostania w dawnych siedzibach. Jeszcze inni wierzyli, że w każdym razie wygrywa ten, który nie opuszcza swego domostwa. Ludziom tym przez lokalne władze polskie zostały przydzielone w ich domach przeważnie pojedyncze pokoje – izby – i niezbędne przedmioty domowego użytku, reszta mieszkania, dobytek, rzeczy, sprzęty domowe przydzielone były polskim osiedleńcom. Niemcy byli też obowiązani do pracy dla Polaków, przeważnie na swoim gruncie. Część Niemców została przydzielona do majątku w najbliższej okolicy Wytowna, znajdującego się w rękach władz sowieckich. Jak się później przekonałam, na plebanii naszej było 2 chłopców w wieku lat 14 i 17, synów pastora, dawnego właściciela, którzy nie zdążyli zbiec do Niemiec. Byli to oczywiście członkowie dawnej Hitlerjugend, milczący, patrzący na wszystko i wszystkich spode łba, pracujący jednak bez szemrania przy pracach związanych z młócką itp. Kiedyś któryś z Niemców zwrócił się do mnie z prośbą, aby im ofiarować buty, które poniewierały się na strychu plebanii. Oczywiście, że im dałam; okazało się, że były to ich własne buty, zostawione przed wyniesieniem się z domu. Nikt z Niemców tamtejszych nie rozumiał oczywiście sytuacji. Pomijam, że oni nie rozumieli, na mocy jakich praw przyszli tu Polacy, ale oczywiście uważali to za okupację, i to groźniejszą od wojskowej, ponieważ była stała, długotrwała, zabierała dom, dobytek, zmuszała do stałej pracy. Co ciekawsze, nikt z nich nie wierzył, lub udawał, że nie wierzy, a w każdym razie nie ogarniał ogromu zbrodni hitlerowskich. Jeśli usiłowało się im to objaśnić lub opowiedzieć, słuchali z niedowierzaniem, odpowiadali z pozorną pokorą: „Ich glaube es gern” (wierzę temu) – ale w oczach ich czytało się, że uważają to za „Greuelpropaganda”.
Przypominam sobie też taką Frau Seils, która mieszkała w Orzechowie, zwanym przez Niemców „Freihof”, która od czasu do czasu przychodziła do Wytowna, pełna goryczy, żalu, pretensji. Pisywała wiersze o rymach częstochowskich, w których wypowiada „złote myśli” w rodzaju tych, że Bóg okaże sprawiedliwość, da zemstę nad wrogiem, albo przebaczy wrogowi, lecz przede wszystkim wyniesie „niesprawiedliwie pokrzywdzonego” – oczywiście biednego Niemca z Pomorza Zachodniego.
Jak to się złożyło i czemu należy przypisać, że te stosnki między Polakami a Niemcami w tym okresie ułożyły się w sposób możliwy? Fakt jest, że zetknęłam się z nielicznymi wypadkami gwałtu. Na początku jeszcze w r. 1945 przybył do Wytowna robotnik wiejski niejaki Antoni Chrzan z rodziną. Zamieszkał w małym, jednym z najmarniejszych domów w Wytownie pod samym lasem u Niemca. Niebawem cała rodzina, mąż, żona i dwie dziewczynki zachorowały z objawami zatrucia. – Odwieziono ich do szpitala – okazało się, że zatruci zostali trutką na szczury przez dawnego właściciela Niemca, który przyznał się po aresztowaniu, że rzucił ją do gotującej się zupy.
Niemcom nie wolno było jeździć pociągami i autobusami bez przepustek. Razu jednego, gdy jechałam koleją z Ustki do Słupska, agent ubrany po cywilnemu aresztował jakąś starą Niemkę, jadącą bez przepustki, która płacząc tłumaczyła się, że jedzie do lekarza. Agent jechał w towarzystwie żołnierza, któremu kazał odstawić Niemkę do urzędu śledczego, mówiąc na uboczu do niego „ta stara ma na pewno pieniądze”. Agent mówił doskonale po niemiecku z akcentem właściwym Niemcom i oznajmił, że jest na Pomorzu już od roku 1941. Jak się można domyślać był on na pewno uprzednio na usługach niemieckich. Razu jednego przyszedł też na plebanię jakiś stary Niemiec z okrwawioną głową. Z okazji tego Niemca ks. Zieją wygłosił płomienne kazanie, ukazując wielkość tradycji polskiej, niskość zemsty, a zwłaszcza wrogich odruchów w stosunku do poszczególnego człowieka i to jeszcze słabego starca.
Niemcy, jak już wyżej pisałam, pracowali u Polaków, a czuło się u nich uległość człowieka, który podporządkuje się każdej sile bez względu na to, czy uznaje jej rację czy nie. Byli zdumieni, że tak mało jest aktów zemsty i nienawiści ze strony Polaków, zwłaszcza, że spodziewali się czegoś innego. Do tego byli przygotowani przez propagandę. Niemki jednak wpadały na ogół w depresję i znikła u nich zupełnie ta osławiona czystość niemiecka. W mieszkaniach Niemców było w tym czasie brudno, śmiecie walały się przed ich oknami, dzieci chodziły w ubraniu zaniedbanym.
Miało się wrażenie, że osiedleńców polskich bawi przede wszystkim ta zależność od nich Niemców, niedawnego „Herrenvolku”. „Mój Niemiec, moja Niemka” – były to określenia używane przeważnie przez „pionierów” o pracujących u nich robotnikach. Celowała w tym zwłaszcza młodzież. „Mój Niemiec napali w piecu”, „Poślę po to lub owo moją Niemkę” – to były zwroty używane często przez 18-letniego Józia czy Marysię, z uśmiechem na pół dziecinnego tryumfu. – „Ja już zapomniałem, jak się pali w piecu” – oznajmił mi kiedyś jeden z takich młodocianych pionierów. – „To robi mój Niemiec, po co ja się mam męczyć?” Polacy między sobą nie byli zżyci, patrzyli na siebie nieufnie, wyczekująco. Naprawdę czekała nas poważna praca.
Aniela Urbanowicz opowiedziała mi szereg szczegółów tyczących się głównie stosunków niemiecko-polskich w samym początku przyjazdu tutaj wysiedleńców z ziem leżących za Bugiem oraz innych reemigrantów „pionierów” polskich.
Z ustnych opowiadań Anieli: „Dom Matki i Dziecka” mieścił się początkowo w 5-cio pokojowym lokalu Zamkowa 6; obok mieścił się tak zwany „Dom Pastorów”, gdzie przebywali pastorzy emerytowani i ci, którzy zostali wysiedleni ze swoich plebanii. Część tych pastorów opuściła Pomorze Zachodnie, udając się do Niemiec. Ksiądz katolicki z parafii św. Ottona – Gedyga, Ślązak, mówiący dobrze po polsku, został wywieziony do obozu sowieckiego, skąd już nigdy nie było mu sądzone powrócić. Wielu z pastorów i tak zwanej inteligencji niemieckiej nie opuszczało Słupska – licząc bądź, że ta cała sprawa zmiany przynależności terenu jest chwilową, bądź uważając, że nie powinni pozostawić bez opieki ludności niemieckiej. Zwykła historia w podobnych wypadkach. Kiedy Aniela przekonała się, że „Dom Matki i Dziecka” zaczyna się rozrastać, udała się do Urzędu Kwaterunkowego, który przydzielił jej dom zajęty przez pastorów. Było już ogólnie wiadomo, że Niemcy będą wysiedleni. Pastorzy oczywiście łudzili się, że są to plotki. Anielka otrzymawszy zapowiedź przydziału domu na Zamkowej 5 – udała się tam, tłumacząc bardzo delikatnie, że chce obejrzeć lokal „na przyszłość”. Oprowadzał ją jakiś niewidomy pastor ze swym ojcem, który pokazał jej lokal. Pomiędzy owym niewidomym a Anielką nawiązała się pewna nić sympatii i Aniela nieraz z nim rozmawiała. Niewidomy pastor chodził często po wsiach okolicznych prowadzony przez swego ojca i tam miewał kazania i nauki. Mówił swoim słuchaczom „pozostała nam tylko pokuta i pokora” (po niemiecku: „Busse und Demut”). Specjalne wspomnienie poświęca Anielka wdowie po pastorze Spittel. Osoba ta w wieku lat 38-40 była wysokiej kultury i inteligencji. Oboje z mężem byli podobno zawsze antyhitlerowcami – on zginął w obozie sowieckim. Anielka spotkała kiedyś na ulicy p. Lidię Spittel, którą przelotnie znała. Szła ona właśnie do UB, gdyż kazano się pastorom i ich rodzinom meldować. Była przerażona. Anielka powiedziała, że z nią pójdzie. Po wyjściu powiedziała do Anielki; „Ja bym za czasów Gestapo tego dla pani nie zrobiła”.
CDN.