Dzisiaj: | 162 |
W tym miesiącu: | 1883 |
W tym roku: | 40795 |
Ogólnie: | 467846 |
Od dnia 21-09-2006
Wspomnienie o arb. Henryku Życińskim
„Kiedy się nauczyłem niemieckiego – nawet nie wiem. Jak to dziecko – nie było żadnej nauki, tylko zakaz mówienia po polsku. No a dziecko szybko się uczy. W domu mówiło się po polsku, otoczenie mówiło po kaszubsku i dialektem, w którym było dużo germanizmów. Po wojnie miałem duże problemy językowe, bo nie wiedziałem, co jest polskie, co kaszubskie. Nie znałem dobrze języka niemieckiego ani literackiego języka polskiego, bo mówiliśmy tak, jak mówiła ludność miejscowa. W gimnazjum w Kościerzynie uczyła polonistka z Warszawy, pisaliśmy wypracowania i kiedy kreśliła mi w zeszycie, byłem przekonany, że to ona się nie zna. Cały świat ten mówił jak ja – ten świat, który był moim światem. A polonistka pytała: „Skądżeś ty to wziął? takiego słowa nie ma w języku polskim”.
Zapewne nie ma również słówka „tytka”, oznaczającego chyba porcyjkę, które też znalazło się w zacytowanej wyżej książce pt. „Prymas z Kaszub. Z arcybiskupem Henrykiem Muszyńskim rozmawia Krzysztof Łukasik”. Jest to rodzaj autobiografii duchownego, który przez kilka miesięcy był prymasem Polski, a przedtem 20 lat arcybiskupem metropolitą gnieźnieńskim bez tego tytułu (dziw nad dziwy: kardynał Glemp przestał być zwierzchnikiem dwóch metropolii naraz, warszawskiej i gnieźnieńskiej, ale zachował tytuł należący zawsze do Gniezna). Autobiografii bardzo sympatycznej i ciekawej, ponieważ arcybiskup opowiada o sobie na zupełnym luzie psychicznym, tak jakby zwierzał się komuś bliskiemu i życzliwemu. I opowiada ujmująco szczerze, chwilami samokrytycznie.
Niemcy, Niemcy, Niemcy...
O germanizacji czytamy sporo. Dzieci niemieckie donosiły na polskie, że mówią w swoim języku, za co groziło lanie, a nawet zsyłka do obozu całej rodziny. Obowiązywało wykucie na pamięć życiorysu Hitlera oraz odpowiedź na pytanie, gdzie jest Polska: „Polski nie ma i nigdy nie będzie”. Trudno się dziwić, że dwunastoletni Henryk Niemców zgoła nie kochał (widział, jak powiesili chłopca w jego wieku). Trzeba jednak podziwiać, że opowiada o tym bez autocenzury: „Po wojnie wydawało mi się, że teraz Niemcy będą musieli mówić po polsku”. Dopiero ojciec wytłumaczył mu, że nie można płacić złem za zło.
Szkoła wyższa politycznie niesłuszna
Miał szczęście mając takiego ojca, w ogóle rodziców. Ucieszyli się, gdy im powiedział, że chce zostać księdzem, nigdy jednak na to nie nalegali ani nawet nie zachęcali. Natomiast gdy ojca zwolniono z pracy, bo syn poszedł do seminarium, i gdy kleryk powiedział, że może w takim razie zrezygnuje, ojciec na to: „Nawet gdyby przyszło mi kamienie tłuc, z tego powodu nie musisz występować”. Potem jeszcze trzymano przed Henrykiem w tajemnicy wiadomość, że jego młodszy brat z owych powodów seminaryjnych nie dostał się na studia medyczne. Takie to były czasy i ludzie tacy.
Ale z samym przyjęciem do seminarium też były kłopoty. Rektor spytał Henryka, czemu się tak późno zgłosił – bo był już koniec lipca. Gdy usłyszał, że kandydat nie mógł się zdecydować, zareagował ostro: „Proszę pana, my takich nie potrzebujemy” i zapytał o gotowość do męczeństwa. Padła znów szczera odpowiedź kandydata, że ma szczerą wolę, ale nie wie, czy będzie miał dość siły – i przyszły ksiądz już myślał, że to koniec sprawy. Ale nie: po jakimś czasie przyszło zawiadomienie, że został przyjęty. Tylko że była trudność innego typu. Należało przywieźć ze sobą oprócz bielizny osobistej i pościeli także jedną żarówkę – oraz sztuciec: otóż nikt nie znał tego słowa...
W Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej
Co do stosunku PRL-u do „kleru”, odnotuję też taką opowieść. Autor książki nauczył się prowadzić samochód, kiedyś przekroczył prędkość, złapał go milicjant, chciał dać mandat, przedtem jednak zapytał o zawód i gdy się dowiedział, kto zacz, oświadczył: „Obywatel biskup został pouczony. Można jechać”.
Ale przedtem bywało rozmaicie. Jeździć po kraju można było na ogół swobodnie, gorzej – za granicę, tę oddzielającą od wolnego świata. Niestety tam było centrum Kościoła rzymskokatolickiego, także centrum myślowe, naukowe, zresztą nie tylko katolickie. Ksiądz Henryk chciał studiować nauki o Biblii, zrobić tak zwany licencjat biblijny, co było możliwe wtedy tylko w Rzymie. Przekraczając „żelazną kurtynę” miał trochę szczęścia. Najpierw został za pośrednictwem swojego szwagra ostrzeżony przez pewnego ubowca (!), by niczego nie podpisywał i nie godził się na żadne spotkanie. Potem gdy wracał do kraju z kilkoma kuframi książek, a wolno było ich przewieźć tylko dwadzieścia, pomógł mu kolejarz zażywając z tak zwanej mańki innego funkcjonariusza. Jeszcze inny kiedy zobaczył książkę o klasyku marksizmu, a że była po niemiecku, nie zrozumiał, że już sam tytuł mówił o Marksie przestarzałym, i spokojnie przepuścił księdza z taką między innymi lekturą.
Wreszcie jednak trudności wzrosły. Ksiądz Muszyński chciał wyjechać drugi raz, by obronić z kolei tytułu doktora nauk biblijnych, co było tym bardziej niemożliwe w Polsce. Powiedziano mu, że go puszczą, jak podpisze współpracę. Odmówił – ale po pewnym czasie jednak paszport dostał. Nie wiedział, co się stało i co wyjaśniło się dopiero po latach. Otóż zakwalifikowano go jako tajnego współpracownika nie przejmując się odmową. Na szczęście znalazł wizytówkę ubeka, który wówczas namawiał go na spotkanie (dał mu ją, żeby ksiądz mógł go znaleźć, gdy zmieni zdanie), odszukał teraz i zapytał, jak mogli tak z nim postąpić. Usłyszał odpowiedź funkcjonariusza, że chciał w ten sposób pomóc w otrzymaniu paszportu i takie oświadczenie złożył na piśmie. Prymas wierzy, że była to autentyczna chęć pomocy, a ja podejrzewam, że również chęć wykazania się skutecznością – w każdym razie podzielam opinię, że „nie dopracowano się metod uczciwej weryfikacji dokumentów sporządzonych przez wrogów Kościoła dla własnych celów”. Ofiar tego niedopracowania nie brak. Należy do nich także Prymas, zaatakowany przecież przez katolickich lustratorów. Nie wszystkim zresztą udawało się trafić na tak życzliwych agentów.
Biskup od Żydów i Niemców
Tyle o polityce (w wersji policyjnej). Autobiografia arcybiskupa gnieźnieńskiego jest pouczająca również pod względem ściśle kościelnym. Najpierw taki szczegół: doktor nauk biblijnych był pierwszym w Polsce wykładowcą teologii biblijnej, który tu przedmiot niektórym brzydko pachniał protestantyzmem. Na szczęście powonienie polskie powoli się zmienia, ekumenizujemy się jednak stopniowo, książka jest cennym dokumentem tego rozwoju. Luter straszył kiedyś zresztą jako symbol Niemca – i o tych relacjach między narodami jest w autobiografii sporo. Ciekawe, że niemal od razu w związku z dialogiem katolicko- (i polsko-) żydowskim. Gdy ksiądz Muszyński został biskupem (najpierw pomocniczym w Pelplinie, potem ordynariuszem we Włocławku i wreszcie metropolitą w Gnieźnie), zaangażował się bardzo w oba dialogi. Twierdził coś, co nie od razu podobało się Niemcom, że muszą wziąć odpowiedzialność za to, co zostało przez nich dokonane na narodzie żydowskim, a jest przypisywane Polakom.
To jednak nie znaczy, że nie mieliśmy własnych problemów polsko-żydowskich, książka ich wcale nie ukrywa. Prymas mówi oczywiście też o karmelu w Oświęcimiu, o ostrym sporze, który się wokół tego miejsca rozegrał i w którym spełniał rolę pojednawcy. Musiał tłumaczyć, że dla Żydów krzyż jest zupełnie innym znakiem niż dla chrześcijan. Był przecież pierwszym przewodniczącym „żydowskiej” instancji Episkopatu Polski. Wtedy to pewnie został wręcz przypisany do Wybranego Ludu... Ale wtedy też zawarł z niektórymi Niemcami i Żydami przyjaźnie bardzo serdeczne, zyskując tam sobie wielkie uznanie.
W ogóle musiał tłumaczyć dużo. Relacje z Niemcami to były (i są) także problemy wzajemnych ocen obu Kościołów. Każdy z nich uważał się za lepszy niż drugi, biskup Muszyński musiał mediować. Tematyka była właściwie szersza: konfrontacja dwóch typów religijności: „W Polsce musiałem bronić Zachodu, a na Zachodzie Polski”. No i od razu Unia Europejska: „Ponieważ byłem w Radzie Biskupów Europy, często mogłem w polskich gazetach wyczytać, że jestem euroentuzjastą. Natomiast na Zachodzie nierzadko oceniano mnie jako niepoprawnego konserwatystę, gdyż prezentuję jednostronnie pro-polskie stanowisko.”
Budowniczy mostów
Taki jest autor tej autobiografii: bierze sobie do serca określenie biskupa jako „pontifexa”, czyli budowniczego mostów. Choć jakoś tak jest, że uchodzi za jakąś skrajność: lewe centrum, jeśli nie lewicę. Widać dialog z Niemcami i Żydami nieuchronnie namaszcza go na radykała. I trudno się temu dziwić, jeśli na przykład Zjazdy Gnieźnieńskie przezeń zainicjowane są zdaniem publicysty miesięcznika „WPiS” (Wiara, Patriotyzm i Sztuka) wręcz haniebne: „Dzieło Chrobrego tysiąc lat później podstępnie zostało ukradzione przez ludzi, których on sam w najlepszym wypadku przegnałby precz.” Bo to „totalna, choć kulturalna krytyka Kościoła” i marketing Platformy Obywatelskiej...
Radio Maryja
Co prawda, prymas Muszyński mówi w książce rzeczy w ustach biskupów polskich rzadkie. Na przykład powiada tak: „Doceniam w pełni to, co robi Radio Maryja w zakresie religijnym, ewangelizacji, często zresztą z okazji nabożeństw sam korzystam z Radia Maryja. Natomiast trudno mi zaakceptować linię społeczną Radia Maryja, która nie odzwierciedla wiernie katolickiej nauki społecznej, tylko jest drogą na skróty, wspieraniem określonej partii, a partia ta popiera Radio Maryja z racji czysto pragmatycznych. Jest to przejaw daleko idącej krótkowzroczności. Bardzo żałuję, że w katolickiej rozgłośni nie ma katolickości w głębokim znaczeniu, świadomości, że misja Kościoła przeznaczona jest dla wszystkich i ma wymiar uniwersalny. Trzeba pamiętać, że wspieranie jednej opcji politycznej pociąga za sobą zrażanie ludzi o innych poglądach politycznych.”
Są to poglądy bardzo wyważone, szczególnie że sąsiadują z „obroną tolerancji dla wszystkich, także dla ludzi wierzących”, z obroną „znaków i symboli religijnych w życiu publicznym”, z „zauważaniem tego, co papież nazywa dyktaturą i indyferentyzmu i laicyzmu”. Niemniej w Polsce katolickiej, w każdym razie na jej szczytach nie jest to wcale normalność.
I jeszcze raz napiszę, że książka ujmuje swoim zejściem z cokołu. Gdy pewna pani zobaczyła w warszawskim KIK-u arcybiskupa Nossola, zdziwiła się: „biskup, a taki chudy”. O arcybiskupie Muszyńskim powiedziałbym: „biskup, a taki zwyczajny”.
Jan Turnau