Dzisiaj: | 163 |
W tym miesiącu: | 1884 |
W tym roku: | 40796 |
Ogólnie: | 467847 |
Od dnia 21-09-2006
Nida (niem. Nidden) była malutką wioską rybacką na szlaku pocztowym z Królewca (Koenigsberg) do Kłajpedy (Memel). Od podboju przez zakon krzyżacki należała do Prus Książęcych, potem Wschodnich. W drugiej połowie XIX w. właściciel hoteliku i miłośnik sztuki Herman Blode zapraszał tutaj na plenery studentów i profesorów Akademii Artystycznej z Królewca. Opiekę nad artystami przejął w okresie międzywojennym jego zięć, malarz Ernst Mollenhauer. W 1919 roku zmieniła się jednak sytuacja polityczna – Kraj Kłajpedy został objęty protektoratem Ligii Narodów, a w 1923 r. Memelland zajęła Litwa. Mimo to artyści nadal ściągali do Nidy – w późniejszych latach szczególnie ci, którzy nie mogli znaleźć swojego miejsca w faszyzujących Niemczech. W 1929 r. przybył tu Tomasz Mann. W rok później za pieniądze z Nagrody Nobla wybudował letni dom dla swojej licznej rodziny. Dom w Nidzie (po litewsku Tomo Mano namelis) jest niewielki, składa się z kilku pokoików i malutkiego tarasu. Jednak największym walorem jest jego położenie: stoi na wysokiej nadbrzeżnej skarpie, z której roztacza się rozległy widok na zatokę. Po 1933 r. gdy Tomasz Mann zmuszony był emigrować, domem opiekował się Ernst Mollehauer. Po aneksji Kraju Kłajpedy przez Niemcy w 1939 r. dom T. Manna został skonfiskowany na rzecz narodowych socjalistów i stał się prywatną własnością Hermana Goeringa, który nigdy tu nie zajrzał. Koniec artystycznej kolonii nadszedł wraz z Armią Czerwoną – żołnierze spalili w saunie wszystkie obrazy z kolekcji Mollenhauera, ograbiono i zniszczono także dom noblisty.
Tomasz Mann zachwycił się krajobrazem Mierzei. Urzekł go „świat piaszczystych wydm, prosta wspaniałość zwykłych brzóz i sosen, pierwotny ogrom morza, idylliczne piękno laguny i wioski”. Począwszy od roku 1930 spędzał tutaj wraz z rodziną trzy kolejne letnie wakacje. Daleko od ojczyzny, nie nawiedzany zapewne przez przyjaciół i gości, mógł spokojnie pracować nad powieścią „Józef i jego bracia”.
Katia, żona pisarza wspomina tamten okres: „Przypadek czy zrządzenie losu sprawiły, że w lutym 1933 roku wyruszyliśmy za granicę na tournee odczytowe. Z podróży tej nie wróciliśmy do Niemiec, zaprowadziła nas ona na przymusowe wygnanie. Dlatego też w dosłownym sensie nie emigrowaliśmy, po prostu szczęśliwym trafem znaleźliśmy się poza krajem. Emigrować nawet byśmy nie mogli.
Od wielu miesięcy powtarzałam mężowi: Naziści dochodzą do władzy, tego nie da się już powstrzymać. A fakt, że ty ich zawsze zwalczałeś, postawi nas w okropnym, niebezpiecznym położeniu. Powinniśmy wyjechać za granicę. On zaś wciąż odpowiadał: Nie zrobię tego. Taka decyzja byłaby sygnałem, że wierzę w zwycięstwo ich sprawy, a ja nie chcę dawać takiego sygnału. Spokojnie tu zostaniemy, tak zaraz nic nam nie zrobią.
Bojkot ze strony nazistów przejawiał się wyraźnie już w roku 1930 i Tomasz Mann przekonał się wtedy naocznie, jak był niepopularny w ich kręgach.
W październiku 1930 roku wygłosił w berlińskiej Sali Beethovena odczyt pod tytułem „Niemieckie wezwanie. Apel do rozsądku”. Pojechał tam specjalnie, żeby podczas tej imprezy ostrzegać przed nazistami i występować przeciwko nim. Ten wieczór i nastrój buntu i podniecenia, jaki wywołał, pozostanie mi na zawsze w pamięci. Połowa miejsc na sali została wykupiona przez życzliwą publiczność, tylko na górze, na galerii, siedział pan Arnolt Bronnen z grupą zwolenników tych samych co on, pronazistowskich przekonań, ludzi agresywnych, którzy najchętniej storpedowaliby całe przemówienie. Hałasowali straszliwie i co chwila przerywali Tomaszowi Mannowi okrzykami z galerii: „Bzdura! Dość tego!” i tym podobnymi, aż mój mąż musiał na chwilę zamilknąć. Na sali panowało wielkie wzburzenie.
W końcu cała publiczność odwróciła się w stronę galerii wołając: Chcemy słuchać Tomasza Manna! Cisza tam na górze!
Dalszy ciąg przemówienia odbył się już bez poważniejszych zakłóceń. Ja siedziałam w pierwszym rzędzie, pani Fischer zajmowała miejsce na podium i szeptała bez przerwy: „Szybko kończyć! Jak najszybciej kończyć!” Mój mąż nie pozwolił sobie jednak przeszkodzić i doprowadził przemówienie do końca, bez żadnych skrótów. (...).
Następnego dnia jedno z nazistowskich pism ilustrowanych zamieściło tendencyjnie spreparowane zdjęcie z imprezy w sali beethovenowskiej. Publiczność zwróciła się przecież w stronę galerii żądając spokoju, prawda? I właśnie fotografię tego momentu – słuchaczy odwrócono tyłem do mówcy – opublikowała owa gazeta z podpisem: Tomasz Mann wygłasza odczyt. Od tej pory był on już napiętnowany jako wróg narodowego socjalizmu.
Na letnisku w Nidzie
Przez pewien krótki okres posiadaliśmy w Nidzie letni dom. Lato roku 1932 spędziliśmy tam właśnie, nad morzem, i wtedy to wydarzyła się owa rzeź w Potempie. Musiało to być pod koniec lipca albo na początku sierpnia. W owej miejscowości, położonej chyba na Śląsku, doszło do gwałtownych starć między robotnikami socjaldemokratycznymi a narodowosocjalistycznymi i robotnicy nazistowscy kilku robotnikom socjalistycznym przydeptywali gardła. W ten bestialski sposób ich zabijali. Hitler wobec tak haniebnych czynów nie miał nic lepszego do roboty – zresztą czego innego można się było po nim spodziewać – tylko wysłał do owych morderców telegram z powinszowaniami, nazywając ich swymi towarzyszami i przysięgając im wierność na zawsze. Ci „towarzysze” nie zostali też wcale aresztowani.
Z gazety „Berliner Tageblatt” zatelefonowano do nas z apelem, że trzeba na to jakoś zareagować. Mój mąż zasiadł do biurka i napisał niesłychanie ostry artykuł pod tytułem „Czego musimy żądać”, gdzie wystąpił bardzo zdecydowanie przeciwko nazistom, ich morderczym występkom i deprawacjom, po czym wysłał artykuł do „Berliner Tageblatt”. Wkrótce otrzymał od nich powtórny telefon: W tej formie nie możemy tego opublikować. Naziści puściliby po prostu redakcję z dymem. Lekko złagodziwszy chętnie pański artykuł zamieścimy.
Nasz dom był przepięknie położony. Stał na tle lasu, z widokiem na zalew. Co rano po śniadaniu chodziliśmy do lasu na spacer i rzadko nam się zdarzało kogoś spotkać. A jeśli już się zdarzyło, był to zawsze ktoś w płóciennych spodniach, ubrany wakacyjnie, w stylu wiejskim, a więc po prostu po letniemu. Pewnego dnia jednak, było to po owej strasznej krwawej historii, spostrzegłam jakichś ludzi ubranych z miejska, idących przez las, i powiedziałam do męża: To dziwne, czego też oni mogą tutaj szukać? Wkrótce zawróciliśmy i poszliśmy z powrotem do domu, do naszego ogrodu, gdzie owi ludzie zjawili się zaraz po nas. Ja – zupełnie jak Leonora w „Fideliu” – stanęłam osłaniając sobą męża i zapytałam ostro: Czego panowie sobie życzą? A oni na to: Jesteśmy belgijskimi dziennikarzami. Słyszeliśmy pani męża w Brukselii i chcielibyśmy przeprowadzić wywiad. – Ależ proszę bardzo – powiedziałam. Wtedy można się było rzeczywiście wszystkiego spodziewać. Naziści dopuścili się już niejednego zamachu.”
(Fragmenty książki Katii Mann, „Moje nie napisane wspomnienia”, Czytelnik, Warszawa 1976).