Dzisiaj: | 197 |
W tym miesiącu: | 4879 |
W tym roku: | 30389 |
Ogólnie: | 504792 |
Od dnia 21-09-2006
Łamiąca stereotypy i uprzedzenia relacja o lokalnej współpracy i konspiracji antykomunistycznej odziałów AK-WiN i UPA na terenie województwa lubelskiego
Na wschód od Choroszczynki, na obrzeżu lasu zwanego Borem od strony Zahorowa w czasie okupacji mieszkały dwie rodziny, a mianowicie rodzina Biadunów i rodzina Sobiechów. Źródłem ich utrzymania były niewielkie kilkuhektarowe gospodarstwa. Rodzina Sobiechów w czasie okupacji zwróciła na siebie uwagę, ponieważ nie oddawała kontyngentów, co było zgodne z zaleceniem organizacji akowskiej, ale narażało pozostałych mieszkańców wsi na represje ze strony okupanta. Natomiast rodzinę Biadunów kojarzono przede wszystkim z tym, że ich młodsza córka Edwarda była utalentowaną krawcową.
Patriotyczna postawa obu rodzin oraz korzystne usytuowanie mieszkań znajdujących się pod lasem z dala od innych zabudowań zwróciło uwagę najpierw partyzantki polskiej, a potem również partyzantów ukraińskich. W czasie wojny i w pierwszych latach powojennych stanowiły one punkt przerzutowy dla akowców przedzierających się ze wschodnich ziem na tereny centralnej Polski. Szczególnie dużo takich przypadków miało miejsce latem 1944 roku, gdy partyzanci z AK szli na zachód na pomoc Powstaniu Warszawskiemu. Przychodzący zza Bugu partyzanci posiadali przy sobie adresy kwater, gdzie mogli się bezpiecznie się zatrzymać. Przed odejściem zwykle pytali o drogę do Tucznej. Najwidoczniej wiedzieli, że na terenie tej wsi przebywa d-ca V rejonu AK-WiN Cyprian Wierzchowski „Norwid”, który udzieli im pomocy i w razie potrzeby dostarczy odpowiednie dokumenty. W wyrabianiu fałszywych dokumentów pomagał mu sekretarz gminy Franciszek Humin, który był głęboko zakonspirowanym członkiem AK-WiN. Poza tym odpowiednie dokumenty można było wyrobić w znajdującej się również na terenie V rejonu gminie kościeniewickiej. Nie wiadomo, czy partyzantom udało się dojść do walczącej stolicy, bowiem po pewnym czasie we wsi zaczęli się pojawiać uciekinierzy z obozu na Majdanku. Jak się okazało byli to partyzanci, których, gdy szli na pomoc walczącej Warszawie w pobliżu miejscowości Dębe Wielkie, zatrzymało NKWD i wywiozło do byłego niemieckiego obozu koncentracyjnego. Ponieważ byli oni poszukiwani przez bezpiekę i nie mieli rodzin, kierowano ich do bojówki AK-WiN, kwaterującej najczęściej u zamieszkałych pod lasem gospodarzy. Takimi partyzantami byli między innymi ożeniony w Tucznej Jan Antoniuk i dowódca bojówki Kazimierz Rogowski „Szpak”, który w tuczeńskim kościele wziął ślub z córką stolarza z Mazanówki. Podobnym partyzantem był też pochodzący z okolic Kodnia Czesław Płandowski. Poszukiwany przez bezpiekę nie mógł on mieszkać w rodzinnej wsi.
Partyzantka ukraińska
Na terenach nadbużańskich oprócz partyzantki polskiej istniała również partyzantka ukraińska zwana przez ludność Bulbowcami a w 1945 roku pojawiły się również pierwsze oddziały UPA.
Według niektórych relacji pierwsi partyzanci UPA pojawili się na Południowym Podlasiu jeszcze w czasie okupacji ale wycofali się, ponieważ zostali wrogo przyjęci przez miejscową ludność ukraińską. Tym razem po przybyciu rozrzucili po wsiach ulotki wzywające ludność do współpracy z Polakami w walce z sowiecką okupacją. Natomiast w rozmowach z polskimi partyzantami za wcześniejsze antypolskie wystąpienia na Wołyniu obciążali winą ciemne wołyńskie chłopstwo. Podjętą na wyższym szczeblu decyzję o podpisaniu porozumienia z partyzantką ukraińską w terenie realizował dowódca V rejonu AK-WiN ppor. Cyprian Wierzchowski. Był on przedwojennym zawodowym oficerem, który w czasie okupacji ożenił się w Tucznej, gdzie zatrudnił się jako gajowy i zamieszkał pod lasem w odległości półtora kilometra od miejsca, gdzie później zostało podpisane porozumienie. Natomiast dowódcą oddziałów UPA na Podlasiu był „Krycha”, o którym wówczas wśród partyzantów WiN krążyła niepotwierdzona plotka, że przed wojną również jako oficer służył w polskim wojsku. Łączniczką pomiędzy obiema partyzantkami została młoda ukraińska nauczycielka z Dąbrowicy Dużej Aleksandra Kukawska. Niewątpliwie jej wybór na łączniczkę był spowodowany tym, że była ona bardzo popularna w Tucznej, do której często przyjeżdżała między innymi na zabawy organizowane w remizie przez strażaków. Natomiast komendant placówki AK-WiN w Tucznej Kazimierz Twarowski pracujący jako milicjant był jednocześnie komendantem straży pożarnej więc na zabawach był obecny niejako służbowo. Jednocześnie należał on do najbliższych współpracowników Wierzchowskiego, z którym w czasie okupacji założył we wsi organizację konspiracyjną. Częste przyjazdy ukraińskiej nauczycielki do Tucznej musiały jednak zwrócić uwagę bezpieki ponieważ milicjant w tym czasie był już podejrzewany o przynależność do podziemia niepodległościowego.
Podpisanie porozumienia
Tymczasem w dwa miesiące po decyzji Naczelnego Prokuratora Wojskowego z lipca 1945 roku, upoważniającej dowódców Wojskowych Grup Operacyjnych do rozstrzeliwania zatrzymanych partyzantów, do sąsiedniej piszczackiej gminy przyjechało wojsko. Tak się złożyło że akurat w tym czasie milicjanta Twarowskiego wysłano do odległej wsi zamówić podwodę. Jadący rowerem milicjant w pobliżu Rozbitówki został zatrzymany przez wojsko. Okoliczności związane z zatrzymaniem na szosie milicjanta widział gospodarz Buczek z którego stodoły wojskowi obserwowali drogę tak jakby wiedzieli, że będzie nią jechał milicjant.
Kilka godzin później tego samego dnia 15 września do wsi niespodziewanie przyjechało wojsko i otoczyło dom w którym ukrywał się Wierzchowski. Pomimo zaskoczenia przedwojennemu dobrze wyszkolonemu oficerowi udało się zbiec. Również tego samego dnia wieczorem nieznana banda uprowadziła z domu ukraińską nauczycielkę. Jej zmasakrowane ciało, znalezione na łąkach pod Zahorowem, przewożono następnie odkrytym wozem przez wsie rozgłaszając, że została ona zamordowana przez UPA za utrzymywanie kontaktów z Polakami. Natomiast noszące ślady tortur ciało milicjanta Twarowskiego znaleziono zakopane w lesie kilka dni później. Również w tym przypadku po przeprowadzeniu „śledztwa” władze ogłosiły że mordu dokonała banda UPA. Nie wiadomo, ilu ludzi dało się wówczas nabrać na tę propagandę, ale z pewnością nie partyzanci, którzy niedługo potem podpisali porozumienie z Ukraińcami.
Do podpisania porozumienia WiN – UPA doszło 27 października 1945 roku w mieszkaniu matki i rodziny brata zamordowanego w Katyniu ppor. Jana Lipki, na tuczeńskiej kolonii w pobliżu zachodniej strony wspomnianego już dużego kompleksu leśnego zwanego Borem. Wcześniej, gdy na kwaterę przychodzili partyzanci w mieszkaniu tym kwaterował Wierzchowski ze swoim sztabem. Partyzanci ukraińscy przyszli na spotkanie od strony Tucznej z tym że przez las prowadził ich zamieszkały pod lasem nowy wójt gminy Tuczna Józef Kukawski. Poprzedni wójt Stanisław Mioduszewski, w czasie którego urzędowania milicjant Twarowski został wysłany po podwodę, został zmuszony przez partyzantów do ustąpienia, w czym była duża zasługa wspomnianego wcześniej sekretarza gminy. Na spotkanie obok Wierzchowskiego i jego przełożonych oraz dowódców UPA przyszedł również uzbrojony w pepesze sekretarz gminy, który był protokolantem (w następnym roku po aresztowaniu d-cy Obwodu Biała Podlaska Leonarda Dunicza „Świta” protokół dostał się w ręce bezpieki). Oprócz tego w ochronie spotkania brał udział komendant post. MO w Kościeniewiczach Dominik Mackiewicz. Obstawę spotkania stanowiła polska partyzantka. Partyzanci ukraińscy znacznie liczniejsi, lepiej uzbrojeni i umundurowani stali w dwuszeregu przed domem oczekując na koniec spotkania, które trwało około godziny.
Zawarte porozumienie przewidywało między innymi, że partyzantka ukraińska będzie się zaopatrywać w żywność wśród ludności ukraińskiej, a polska wśród ludności polskiej. Tymczasem na terenie gm. Tuczna nie było wsi czysto ukraińskich. Nie można było również zastosować kryterium wyznaniowego, ponieważ pewna liczba prawosławnych jeszcze od czasów przedwojennych i przez całą okupację uważała się za Polaków. Żeby więc uniknąć nieporozumień córka wójta, Janina, na podstawie Ksiąg ewidencji ludności, które wójt przynosił do domu, sporządziła listę osób narodowości polskiej wyznania prawosławnego zamieszkałej na terenie gminy. W związku z tą sprawą i być może zbliżającym się referendum partyzanci ukraińscy wieczorami często przychodzili do mieszkania wójta. Dojście do porozumienia stronom ułatwiała przeszłość wójta, który wcześniej był długoletnim prezesem popularnej również wśród Ukraińców Kasy Stefczyka, a poza tym pół roku wcześniej przy poparciu wsi ukraińskich został on wybrany na wójta gminy Tuczna, ale jego wybór nie został zatwierdzony przez starostę. Po latach wójt wspominał, że partyzanci ukraińscy zawsze byli grzeczni i uprzejmi.
Po podpisaniu porozumienia łączniczką pomiędzy obiema partyzantkami została młodsza córka Sobiechów, Henryka. Początkowo była ona łączniczką WiN, ale z biegiem czasu coraz chętniej korzystali z jej usług również partyzanci ukraińscy. Po amnestii w 1947 roku zdecydowana większość żołnierzy WiN ujawniła się, ale część z tych, która się nie ujawniła, zasiliła szeregi UPA. Wśród tych osób był między innymi brat dowódcy bojówki Julian Rogowski „Jeleń” oraz Henryka Sobiech, która została łączniczką UPA. Wybór jej osoby na łączniczkę niewątpliwie wynikał z faktu, że jej siostra była żoną kierownika poczty w Tucznej, którego mieszkanie znajdowało się w tym samym budynku, w którym mieściła się poczta. Idąc do siostry mogła ona bez wzbudzania jakichkolwiek podejrzeń sprawdzić, czy przyjechało wojsko i czy nie zastawiło ono na obrzeżu lasu lub w innym miejscu pułapki. Poza tym dostarczała ona na pocztę korespondencję do dowództwa UPA w Łodzi, jaką przesyłali ukryci w leśnych bunkrach ukraińscy partyzanci.
Z upływem czasu, gdy bunkry zostały odkryte i zlikwidowane przez wojsko, a ludność ukraińską wysiedlono, partyzanci coraz częściej przychodzili na kwaterę do Biadunów i Sobiechów. Początkowo na kwaterę przychodziło nawet po kilkunastu partyzantów, ale z upływem czasu przychodziło ich coraz mniej. Gdy było ciepło nocowali oni w stodole, a gdy zimno w domu. Dla zwiększenia bezpieczeństwa w domu Biadunów został zbudowany specjalny podziemny schron, do którego wchodziło się przez znajdujące się w komorze zamaskowane wejście. Do niebezpiecznej sytuacji doszło jeszcze latem 1946 roku, gdy choroszczański pastuch Bolesław Kozłowski po przyjściu z butelką po wodę zastał na podwórzu partyzantów w tym również pochodzącego z Choroszczynki Włodzimierza Bartoszewskiego, o którym wiedział że należy do UPA. Po otrzymaniu zapewnienia, że nikomu nie powie, kogo widział w obejściu, pozwolono mu nabrać wody i odejść do swojej pracy. Oprócz Biadunów i Sobiechów partyzanci kwaterowali również w Olszankach u Aleksandra Romaniuka i Konrada Chomczuka oraz w zamieszkałej wyłącznie przez ludność polską Mazanówce, która do czasu ogłoszenia amnestii była silnym ośrodkiem partyzantki AK-WiN.
Pod koniec lat czterdziestych w rodzinie Biadunów doszło do istotnych zmian, bowiem najstarsza córka Stanisława wyszła za mąż, a jej matka zmarła. W rok po śmierci matki ojciec ożenił się ponownie wyprowadzając się do Zahorowa tak że na gospodarstwie pod lasem pozostała tylko zajmująca się krawiectwem córka Edwarda i najmłodszy z rodzeństwa syn Tadeusz.
Nie wpłynęło to jednak na osłabienie kontaktów z partyzantami ukraińskimi, którzy nadal przychodzili na kwaterę pozostawiając po sobie do prania brudną bieliznę.
Aresztowania
Tymczasem we wrześniu 1949 roku bezpieka przesłuchała Kozłowskiego, który zeznał, że trzy lata wcześniej widział partyzantów w obejściu Biadunów. Prawdopodobnie po tym przesłuchaniu mieszkania pod Borem znalazły się pod dyskretną obserwacją. W każdym bądź razie z początkiem 1950 roku na posterunek MO w Piszczacu wpłynęło doniesienie że u Biadunów ukrywają się partyzanci. Być może milicjanci z Piszczaca mieli wątpliwości co do prawdziwości otrzymanego zawiadomienia, bowiem do sprawdzenia na miejscu zostało wysłanych dwóch milicjantów z bliżej położonego posterunku MO w Tucznej. Gdy milicjanci przyjechali na miejsce, zastali na podwórzu osiemnastoletniego Tadeusza, który powiedział im, że w domu nie ma nikogo, ponieważ siostra poszła do kościoła. W rzeczywistości w tym czasie w mieszkaniu był pochodzący z okolic Włodawy partyzant „Oreł” vel „Józio”, który gdy zobaczył na podwórzu milicjantów wyskoczył przez okno i uciekł do lasu. Może i na tym sprawa by się skończyła, gdyby nie zapomniał zabrać swojej marynarki w kieszeni której był granat i naboje. Młody gospodarz bez powodzenia usiłował wmówić milicjantom, że marynarka jest jego, a znaleziony w lesie granat i naboje zamierzał odnieść na posterunek. Po przeprowadzonym śledztwie zatrzymanych oskarżono o to, że do marca 1950 roku współpracowali z partyzantami UPA udzielając noclegów wraz z wyżywieniem oraz nosili korespondencje na pocztę i zbierali informacje o ruchach wojska. Ponadto dziewczynom zarzucano organizowanie razem z partyzantami UPA zabaw jak również przyjęć z okazji imienin i urodzin. Po przeprowadzonej rozprawie sądowej, Edwarda i jej brat Tadeusz zostali skazani na 10 lat więzienia. Natomiast ojciec, Bronisław Biadun, który od roku czasu już z nimi nie mieszkał podobnie jak łączniczka Henryka Sobiech został skazany na 5 lat więzienia. Ponadto wszystkim skazanym zasądzono przepadek mienia. W złożonej apelacji skazani argumentowali, że byli przekonani, iż pomagają Bulbowcom, ale sąd apelacji nie uwzględnił, uznał bowiem, że nie ma to żadnego znaczenia dla sprawy i wyrok utrzymał w mocy. W zakładzie karnym Edwarda została zatrudniona w więziennej szwalni, gdzie dała się poznać jako utalentowana krawcowa. Najwcześniej, bo po trzech latach pobytu w więzieniu, został zwolniony Bronisław Biadun, a nieco później została zwolniona jego córka i syn. Natomiast łączniczka Henryka Sobiech określana jako harda dziewczyna, która nie chciała iść na żadne układy ze swymi prześladowcami, została zwolniona dopiero po pięciu latach. Edwarda po wyjściu z więzienia podjęła pracę w wojskowej szwalni. Po pewnym czasie wyszła za mąż za byłego żołnierza II Korpusu gen. W. Andersa Władysława Świderskiego.
Jan Kukawski